Powrót do internatu oznaczał jedno – nawał niedokończonych spraw, które z premedytacją od siebie odsuwałem, a przed którymi dłużej nie mogłem uciekać. Byłem zmuszony podjąć decyzję dotyczącą sytuacji z Belzebubem, nawet jeśli kompletnie nie wiedziałem, co powinienem w związku z tym zrobić. Ale chyba właśnie na tym polega życie, prawda? Na ciągłym lawirowaniu i unikaniu cierpienia, które i tak w końcu dopada człowieka, najczęściej jednak w najmniej oczekiwanym momencie.
Z jednej strony przez te prawie dwa
miesiące Belzebub stał się moim przyjacielem i był także spełnieniem moich
marzeń z dzieciństwa, jednak kiedy myślałem o tym, że był ktoś, kto wychował go
od kocięcia i tęsknił za nim tak, że wywiesił wszędzie ogłoszenia… Nie mogłem
nie brać tego pod uwagę, po prostu nie mogłem. Musiałem zwyczajnie
przestudiować wszystkie za i przeciw, a potem podjąć sprawiedliwą,
nieegoistyczną decyzję. Wiadomo, było to trudne, nawet piekielnie trudne, ale
zasad gry zwanej „Życie” nie da się zmienić. Z drugiej jednak strony, ciągłe
ukrywanie kota w pokoju także nie miało sensu – z wiekiem stawałoby się to coraz
bardziej upierdliwe, zresztą nie wiadomo, czy do końca liceum będę mieszkał w
pokoju sam. Nie miałem też aż tak dużo pieniędzy, by zapewnić Belzebubowi
odpowiednie wyżywienie, czy niezbędne akcesoria. Żałowałem z całego serca, że
nie przemyślałem wcześniej przygarnięcia go i poszedłem na żywioł, a raczej z
rozpaczliwą samotnością pocieszyłem się zwierzątkiem. Nie pierwszy raz zdarzyło
mi się zrobić coś pod wpływem chwili i nie pierwszy raz dosięgnęła mnie Karma.
Po dwóch nocach pełnych przemyśleń i
nerwowego krążenia po pokoju w świetle księżyca, byłem bardzo blisko podjęcia
decyzji, jednak planowałem zrobić coś jeszcze – nazajutrz rano chciałem porozmawiać
o tym ze Smithem i zapytać go, co on o tym sądzi. Po dość udanej imprezie i
wszystkich spędzonym razem godzinach, w zgodzie, czy niezgodzie, stwierdziłem,
że mogę zaufać Alexandrowi na tyle, by opowiedzieć mu całą tę historię, nie
kryjąc żadnych szczegółów.
* * *
Kolejnego dnia nie mogłem doczekać
się, aż złapię Smitha i zwierzę mu się ze swojego problemu, dlatego też od razu
po śniadaniu zacząłem szukać go w internacie, a kiedy nie udało mi się go
znaleźć i byłem bliski porzucenia tej czynności, wpadłem na pewien pomysł.
Poszedłem do pokoju dziennego i zaczepiłem siedzących tam Jaspera i Maxxiego.
- Cześć, widzieliście
gdzieś Alexandra?
Chłopacy spojrzeli na mnie zaspanym
wzrokiem, odrywając się na moment od telewizora. Maxxie ziewnął szeroko, a
Jasper odpowiedział:
- Taa, poszedł na salę
żeby potrenować. – Chłopak, zarażony przez Corbina, również ziewnął, nie
kłopocząc się nawet zasłonięciem ust.
Słysząc jego słowa, rzuciłem jedynie
„Dzięki” i poleciałem do pokoju po kurtkę, a zza pleców doszedł do mnie głos
Jaspera:
- Nie ma za co,
księżniczko!
* * *
Zgodnie ze słowami Robertsa,
znalazłem Smitha na sali gimnastycznej, ćwiczącego rzuty do kosza. Chłopak był
tak zaabsorbowany wykonywaniem wsadów, że nie zauważył nawet jak wszedłem do
środka wraz z zimnym podmuchem wiatru, a potem usiadłem na trybunach i zacząłem
obserwować jego solową grę. Pierwszy raz widziałem Alexandra w swoim żywiole –
wiedziałem, że koszykówka to jego hobby, ale wyraz, jaki dzierżył na twarzy
kiedy był na boisku, sprawił, że zrozumiałem w końcu co oznacza słowo „pasja”.
Jego ruchy były płynne, momentami miałem wrażenie, że chłopak tańczy, zamiast
kiwać się z nieistniejącymi przeciwnikami, a jego włosy kołysały się na
wszystkie strony. Przyglądałem się temu przedstawieniu jak zaczarowany i
dopiero gdy koszykarz rzucił do kosza z połowy boiska, a piłka po wpadnięciu do
siatki odbiła się od ściany i poleciała w moją stronę, podniosłem się żeby ją
złapać.
- Niezły rzut –
powiedziałem, a echo mojego głosu rozniosło się po pustej sali.
Smith spojrzał na mnie zaskoczony;
najwyraźniej dopiero co zauważył moją obecność i nieco go to zdziwiło.
- Chciałem z tobą
porozmawiać, bo potrzebuję rady – wyjaśniłem, rzucając mu piłkę.
Chłopak przyjął ją jedną ręką i
oparł o biodro.
- A ja potrzebuję przeciwnika do gry – uśmiechnął się przebiegle. – Co
ty na to, żeby zrobić uczciwą wymianę?
Prychnąłem, a potem zacząłem się
śmiać. Ja i koszykówka? Dobre sobie! Sport i moja osoba to nigdy nie była i nie
będzie dobrana para – od urodzenia zaniżałem poziom sprawności fizycznej każdej
szkoły, do której chodziłem, nie wspominając już o tym, że moją specjalnością
było przewracanie się na prostej drodze o własne stopy.
- No co? – Zapytał
zmieszany koszykarz. – Czemu się śmiejesz?
Otarłem łzę, która wypłynęła mi
podczas napadu śmiechu i westchnąłem spokojnie, dobierając słowa.
- Bo w jakimkolwiek sporcie nie dorastam ci nawet do pięt, to po
pierwsze – zacząłem. – Po drugie, gra ze mną będzie bardziej katorgą niż
przyjemnością, a po trzecie: nie mam nawet stroju do ćwiczeń.
Smith przewrócił oczami, odwrócił
się w stronę kosza i nie zmieniając pozycji, rzucił piłkę. Spudłował.
- Widzisz? Nawet najlepszym zdarza się nie trafiać. Na pewno nie jest aż
tak źle jak mówisz – jego głos przybrał pocieszający ton, którego wręcz nie
znosiłem. – Zresztą nie przyjmuję do wiadomości tak głupich wymówek. Ściągaj
kurtkę i ćwicz w tych ciuchach. Nie martw się, że nabrudzisz, bo i tak to ja
sprzątam tę salę od kiedy trener zawiesił mnie jako lidera drużyny.
Fakt, zupełnie o tym zapomniałem,
zresztą tak samo jak o innych nieprzyjemnych rzeczach. Nadal jednak nie mogłem
doczekać się chwili, gdy opowiem Smithowi całą historię Belzebuba, bo zwłoka z
podjęciem decyzji ciążyła mi mocno na sercu i duszy.
- Mogę liczyć chociaż
na jakieś fory? – Zapytałem, zrezygnowany zsuwając kurtkę.
Zwyczajnie się poddałem, godząc się
na propozycję koszykarza, z drugiej jednak strony – im szybciej to rozegramy,
tym szybciej uzyskam radę.
- Jasne, nie ma sprawy – wyszczerzył się Alexander, schylając się, by
podnieść piłkę. – Znasz zasady gry jeden na jednego, no nie?
Podwinąłem rękawy bluzy i zgarnąłem
włosy do tyłu; swoją drogą – ostatnio nie interesowałem się nimi zbytnio i nie
wiadomo nawet kiedy urosły jak szalone tak, że mogłem je już swobodnie wiązać
gumką w kitkę.
- Niestety tak –
mruknąłem bez przekonania. – Mogę zacząć?
Chłopak nie odpowiedział, tylko
podał mi piłkę, a potem zatarł dłonie z zapałem. Stanąłem za boczną linią,
wlepiając wzrok w obręcz kosza, choć tak naprawdę niewiele myślałem o meczu.
Zacząłem kozłować spokojnie, truchtając, lecz już po kilku sekundach Smith
doskoczył do mnie, próbując przejąć piłkę z powrotem. Z krztą zwinności
uciekałem przed nim, robiąc zwody w boki i obracając się wokół własnej osi, ale
koszykarz czytał ze mnie jak z otwartej księgi – wiedział dokładnie co zaraz
zrobię, lub w którą stronę podążę. Było to nieco irytujące, ale też godne
podziwu; ja, taka pozbawiona wigoru istota, doświadczała na własnej skórze
talentu, który sprawił, że Smith awansował w tak krótkim czasie na przywódcę
szkolnej drużyny.
Wtedy Alexander wybił mi piłkę,
przejmując ją w końcu, i od razu ruszył w stronę kosza. Ja nie zdążyłem się
praktycznie ruszyć, a on wykonał perfekcyjny dwutakt i rzucił do kosza,
oczywiście trafiając.
- Nie zamyślaj się tak, bo wtedy zbyt łatwo dajesz sobie odebrać piłkę –
poradził mi. – Jest dwa do zera.
Pokazałem mu język, na co on jedynie
przewrócił oczami. To nie tak, że uważałem, iż jego uwaga jest nietrafna, było
wręcz przeciwnie – chłopak trafił w samo sedno. Zanim znów ustawiłem się za
boczną linią i zacząłem grę, oczyściłem umysł ze wszystkich zbędnych
uruchomionych w nim procesów myślowych. Postawiłem sobie jasny cel: grać jak
najlepiej tylko potrafiłem, a brak talentu i kondycji nadrabiać walecznością. W
każdym razie nie chciałem przegrać ze Smithem milionem punktów do zera. Utkwiłem
wzrok w koszykarzu i zacząłem kozłować w stronę kosza, starając się trzymać
piłkę jak najdalej od przeciwnika. Przebyłem pół dystansu bez żadnych
problemów, jednak przy samej „trumnie” Alexander pojawił się tuż przede mną gdy
ustawiałem się do rzutu. Niestety nie mogłem się już ruszyć, gdyż złapałem
piłkę w dłonie, więc obracałem się tylko na jednej nodze i manewrowałem rękoma.
Smith skontrował to szybko i zanim się obejrzałem, kozłował już w stronę kosza,
a jego podeszwy piszczały w momencie spotkania z podłogą boiska. Nie dałem za
wygraną i, zadziwiając sam siebie, dogoniłem chłopaka szybko i ustawiłem blok,
by choć trochę przeszkodzić mu w rzucie do kosza. Wiadomo, mój nikły wzrost nie
dawał dużo możliwości, jednak udało mi się wybić mu piłkę zanim wykonał
dwutakt. Zadowolony z siebie – choć wiedziałem, że gdyby Smith nie dawał mi
forów, najprawdopodobniej nawet bym sobie nie pokozłował – pognałem na drugą
stronę i rzuciłem do kosza. Piłka odbiła się od tarczy, spadła krzywo w dół,
balansując chwilę na obręczy, po czym zdecydowała, że przyzna
Gabrielowi-Mięczakowi aż dwa punkty.
- Jesst! – Wykrzyknąłem
z radością.
Alexander uśmiechając się, zebrał
piłkę spod kosza i rozpoczął grę zza linii bocznej. Od razu szybko do
niego dopadłem i zaczęliśmy kiwać się w najlepsze, choć chłopak zawsze był o
krok szybszy niż ja. Mimo tego moja waleczność nie pozwalała mi dać Smithowi
wygrać w tym małym pojedynku pod tytułem „Kto jest szybszy, kto jest
zwinniejszy, kto jest silniejszy” i podążałem za nim, próbując co chwilę wybić
mu piłkę. Postanowiłem zmienić taktykę i zamiast kryć go od tyłu (co nie dawało
mi żadnego efektu, gdyż koszykarz był po prostu za wysoki), ustawiłem się do
niego twarzą w twarz, a nasze nogi i ręce stworzyły ruchomą plątaninę kończyn.
Ciekawe, czy dla postronnego
obserwatora wyglądamy, jakbyśmy tańczyli ze sobą jakąś dziwną odmianę
nowoczesnego tańca – pomyślałem
przelotnie, nie zwalniając tempa ani na chwilę.
Dopiero wtedy zrozumiałem, jak
bardzo cielesnym sportem jest koszykówka – nigdy nie przeszłoby mi przez myśl,
że jest w niej tak dużo kontaktu fizycznego, choć pewnie w poważnych meczach
polega on głównie na faulowaniu i jest bardziej brutalny. Smith jednak grał
czysto, bez żadnych podstępów, wykorzystując tylko swój talent i naturalne
predyspozycje; kojarzyło mi się to z dymem, który ucieka spomiędzy palców, gdy
dziecko próbuje go złapać.
- Moja! – Krzyknąłem,
kiedy udało mi się w końcu okiwać rywala.
Od razu pognałem szybko pod kosz,
wykonałem coś na kształt dwutaktu i rzuciłem – piłka tym razem bez wahania
wpadła do siatki, dając mi przewagę.
- Tym razem to ty
za dużo myślałeś – odparłem w odwecie za wcześniejszą uwagę dotyczącą mojej
osoby.
Alexander parodiując mnie, wystawił
język i przejmując piłkę, poleciał za linię boczną, by rozpocząć kolejną rundę.
- Po prostu kiedy z
tobą gram, to trudno jest mi się skupić – wyjaśnił.
Już chciałem zapytać, dlaczego zwala
na mnie całą winę, ale chłopak szybko zaczął kozłować, więc popędziłem w jego
stronę, znów blokując go od przodu. Tym razem jednak zamiast patrzeć głównie na
piłkę, zerknąłem na twarz koszykarza, gdyż zauważyłem, że jego oczy zdradzały,
jaki ruch zamierzał właśnie wykonać. Lecz kiedy spojrzałem na niego, okazało
się, że on również oparł na mnie wzrok, więc przez kilka długich sekund
patrzyliśmy na siebie, a nasze ciała poruszały się w znanym im tylko rytmie. Od
razu przypomniał mi się dzień, kiedy to Smith wparował do klasy od biologii i
mimo moich próśb i modłów, odsunął krzesło stojące w ławce tuż obok mnie. Wtedy
po raz pierwszy tak naprawdę mu się przyjrzałem; zauważyłem, jak głęboki wyraz
mają jego brązowe oczy, a pasma włosów kręcą się lekko przy końcach. A teraz
właśnie nadszedł ten drugi raz – właśnie podczas gry, i choć trwał on krócej
niż tamten, był bardziej… intensywny? Tak, to chyba dobre określenie. W kilka
sekund dotarło do mnie tak wiele różnych informacji, że mój mózg przegrzał się,
przyprawiając mnie o rumieńce. A może jednak zrobiła to świadomość pewnej
rzeczy? Jakiej? Ano takiej, że stwierdziłem, iż twarz Alexandra jest przystojna.
Mało powiedziane – że jest niesamowicie pociągająca, szczególnie, gdy igrał na
niej ten zawzięty półuśmiech.
O mamo, o czym ja myślę?
* * *
Mecz skończył się remisem, gdyż duma
Alexandra nie pozwoliła mu przegrać, nawet jeśli dawał mi tak duże fory.
Spoceni i zmęczeni odpoczywaliśmy, siedząc pod trybunami i popijając wodę z
bidonu Smitha.
- No, to o czym tak
bardzo chciałeś porozmawiać? – Zapytał.
Przez moment nie skojarzyłem, o czym
mówił, a potem przypomniało mi się, po co w ogóle do niego przyszedłem.
Ostatnio zadziwiało mnie moje skrajne roztrzepanie, ale nic nie mogłem na nie
poradzić.
- Chodzi o Belzebuba –
wyjaśniłem.
Alexander uniósł lewą brew,
zdziwiony, ale nic nie powiedział, tylko czekał na moją opowieść. Wziąłem więc
głęboki wdech i zacząłem:
- Od małego zawsze
chciałem mieć kota, ale moi rodzice nigdy nie chcieli się na to zgodzić. Nie
wiem dlaczego, ale to już nie jest ważne. – Przerwałem na chwilę, by
namyśleć się po tym niezgrabnym wstępie. – No i tak się złożyło, że w dniu
kiedy u nas w szkole wyprawiany był bal z okazji halloween, ja poszedłem na spacer
po kampusie i spotkałem tam Belzebuba. Kot przyczepił się do mnie,
śledził mnie aż do internatu, a potem zniknął mi z oczu. Kiedy byłem już w
pokoju i pogodziłem się z tym, że najprawdopodobniej nie zobaczę już nigdy
zwierzaka na oczy, on nagle pojawił się w oknie. Wtedy popełniłem pierwszy
błąd, bo wpuściłem go do środka i tak się złożyło, że został u mnie na stałe.
Szczerze mówiąc, to w ogóle tego nie przemyślałem i działałem raczej na żywioł,
nie wziąłem nawet pod uwagę faktu, że w ciągu roku szkolnego mogli przydzielić
mi współlokatora, a to byłby już problem. Sam fakt, że trzymanie zwierząt w
internacie jest zabronione, powinien mnie powstrzymać, ale zachowałem się po
prostu samolubnie…
Przerzuciłem bidon z ręki do ręki,
myśląc nad kontynuacją. Smith siedział w milczeniu, czekając cierpliwie na moje
kolejne słowa.
- Potem pojawiłeś się
ty. Przyszedłeś do mojego pokoju i jako jedyna osoba, nie licząc mnie,
dowiedziałeś się, że mam kota, co nie do końca mi się podobało, bo w ogóle ci
nie ufałem. – Kątem oka zauważyłem, jak chłopak poruszył się niespokojnie. – Po
krótkim czasie zdarzyła się ta dziwna sytuacja z papierosami, w której ty
również maczałeś swoje palce. Wróciłem wtedy z miasta i czułem, że coś jest nie
tak, więc szybko pobiegłem do internatu i odkryłem, że Belzebub zniknął. Na
początku myślałem, że to z jego powodu Brandon kazał mi pójść do gabinetu
trenera, dlatego byłem tak bardzo zbity z tropu, kiedy dowiedziałem się, że
chodziło o coś zupełnie innego. – Świadomie ominąłem komentowanie całej tej
sytuacji, jaka wtedy zaszła, nie chcąc przywoływać nieprzyjemnych wspomnień. –
Myślałem, że kot przepadł bez śladu, ale ktoś zapukał do moich drzwi, zostawił
kartkę na progu i sobie poszedł, zanim zdążyłem odkryć jego tożsamość.
Zrobiłem przerwę i spojrzałem na
Smitha, by sprawdzić, czy go nie zanudzam; chłopak nadal słuchał w skupieniu.
- Było tam… „Nie mogę
napisać o co chodzi, bo jeśli ktoś inny niż ty by to zobaczył, mógłbyś wpaść w
tarapaty. Pójdź na tyły pralni kiedy będziesz mógł.” – Wyrecytowałem z pamięci.
– Podpisał się niejaki „T”. Szkoda tylko, że nikt nie przychodził mi na myśl,
ale nie mogłem zaprzeczyć, że dzięki temu nieznajomemu uniknąłem prawdziwych
tarapatów. No, ale powracając do tematu, poszedłem na tyły tej starej pralni,
choć myślałem, że to kolejny podstęp Wielkich Ważniaków, i co się okazało,
znalazłem tam Belzebuba. Był cały i zdrowy, do tego nakarmiony i napojony, a ja
zabrałem go z powrotem do pokoju, znów popełniając ten sam egoistyczny błąd.
W pewnym momencie Smith zachichotał,
a kiedy na niego spojrzałem, ten uspokoił się i gestem dłoni kazał mi
kontynuować.
- Wszystko było dobrze,
aż do czasu ferii bożonarodzeniowych, kiedy to nudziłem się okropnie i z tej
monotonii zacząłem czytać ogłoszenia z korkowej tablicy zawieszonej na
korytarzu w naszym internacie. Znalazłem tam tekst, przez który mam totalny
mętlik w głowie. Brzmiał on jakoś tak: Poszukiwany! W okolicach 26 października
zaginął czarny kocur o zielonych oczach. Jeśli ktoś go znalazł, proszę o zgłoszenie
się do sekretariatu!”. Było też dołączone zdjęcie, na którym oczywiście był nie
kto inny jak… właśnie Belzebub. Do tego dowiedziałem się, że to ty jesteś
tajemniczym „T”, więc chciałem poznać twoje zdanie na ten temat… – Westchnąłem
ze zrezygnowaniem. – Teraz nie wiem co mam robić: z jednej strony chciałbym
zatrzymać kota, ale wiem, że na pewno będzie to kłopotliwe, a z drugiej strony
kiedy myślę o tej osobie, która wychowywała go od kocięcia… Chyba nie
mógłbym postąpić aż tak bardzo egoistycznie. Dlatego potrzebuję twojej
rady.
Przeniosłem wzrok na Alexandra,
mając nadzieję, że zaraz usłyszę coś, co pomoże mi w podjęciu słusznej decyzji.
Chłopak westchnął ciężko, oparł łokcie na kolanach i zapytał:
- Kim są Wielcy
Ważniacy?
Gabriel, ty gapo - zaśmiał się mój mózg. – Chyba coś ci się niechcący
wymsknęło!
Z zakłopotaniem przeczesałem włosy
dłonią, ale koniec końców postanowiłem odpowiedzieć na pytanie zgodnie z
prawdą.
- To Nick, Brandon i…
ty – powiedziałem, bojąc się trochę reakcji chłopaka.
Ten jednak tylko się zaśmiał, a ja
poczułem ulgę i stwierdziłem, że mówienie prawdy chyba nie jest aż takie złe.
- No dobra, skoro chcesz ode mnie rady, to musimy sobie najpierw coś
wyjaśnić – zaczął Smith, wzbudzając moją ciekawość. – Na pierwszy ogień wezmę
więc najmniej przyjemny temat, a mianowicie całą tę farsę z papierosami. Tak,
to ja podrzuciłem ci je do pokoju, robiąc to w zmowie z resztą Wielkich
Ważniaków, dlatego odwiedziłem cię kilka dni wcześniej, niby to prosząc o
pożyczenie notatek z biologii, żeby zrobić tak zwany rekonesans. Kot i fakt, że
utrzymujesz się ze stypendium sprawił, że zacząłem mieć wątpliwości, no i, nie
owijając w bawełnę, najzwyczajniej na świecie cię polubiłem. Chciałem przemówić
Nickowi i Brandonowi do rozsądku, bo jeśli trener nakryłby cię z kotem w
pokoju, to papierosy zeszłyby na drugi plan, a ty na pewno wylądowałbyś z
powrotem na tyłku w swoim rodzinnym domu. Niestety tak traktowane są tutaj
osoby mające stypendium; wszyscy szukają tylko powodu, aby je stąd jak
najszybciej wykopać.
Słuchałem całym sobą tak
intensywnie, jak jeszcze nigdy w życiu, a z każdym słowem prawdy mój puls
przyspieszał coraz bardziej, przyprawiając mnie wręcz o palpitacje serca. Oto
właśnie otrzymywałem odpowiedź na większość nurtujących mnie od dawien dawna
pytań.
- Nie udało mi się odwieść ich od tego pomysłu, ale nie pisnąłem im ani
słowa o Belzebubie, za to zadeklarowałem się, że to ja podrzucę ci do pokoju te
nieszczęsne papierosy. Nie miałem innego wyjścia, bo tylko w ten sposób mogłem
ukryć najpierw kota w bezpiecznym miejscu. No i padło na piwnicę… - Chłopak
przerwał, przyglądając mi się z przepraszającym wyrazem twarzy, ale ja z emocji
nie byłem w stanie nic powiedzieć, więc kontynuował: - Potem ty wróciłeś i
wszystko się zaczęło, cała ta szopka z trenerem i przesłuchiwaniem… Przez cały
ten czas stałem pod drzwiami jego gabinetu i biłem się z myślami. Z jednej
strony miałem wyrzuty sumienia, ale z drugiej wiedziałem, że mam zbyt dużo do
stracenia. Koniec końców wyobraziłem sobie siebie na twoim miejscu i dlatego po
chwili otworzyłem drzwi i rzuciłem: „To są moje papierosy!”. Wiedziałem, że sam
się nie obronisz, a Randall byłby w stanie wykopać cię za próg z walizkami tego
samego wieczoru i to wszystko z powodu, że nie potrafiłem przemówić tym dwóm
idiotom do rozumu. W gabinecie oczywiście grałem, żebyś nie palnął niczego
głupiego przez zbyt wiele emocji i żeby Nick z Brandonem przenieśli swoją
nienawiść z ciebie na mnie. Potem trener kazał im wyjść, a ja odetchnąłem
z ulgą, chociaż wiedziałem, że pewnie zaczęli już myśleć jak tu się nade mną
poznęcać, choć kara jaką dał mi trener, była już dla mnie wystarczająca.
- W takim razie… -
mruknąłem, ale Smith uciszył mnie.
- Zaraz skończę i
będzie czas na pytania. – Usiadł po turecku i wpatrując się w coś za oknem,
znów zaczął mówić: - Po solidnym opieprzu od Radalla, wyszedłem z jego gabinetu
jako zawieszony lider drużyny, który na dodatek przez całe półrocze miał za
obowiązek sprzątać salę po treningach, chociaż i tak nie mógł w nich
uczestniczyć. Cały wieczór przesiedziałem z Belzebubem w pralni, bo wolałem,
żeby Stevens i Lorison ochłonęli trochę, zanim pojawię się w pokoju. Nie wiem
czy to cokolwiek zmieniło, bo wlali mi nieźle, ale przynajmniej nakarmiłem kota
i zapewniłem mu wszystko co podstawowe. Następnego dnia rano oczywiście
wyglądałem okropnie, nie wspominając już o tej śliwie pod okiem, dlatego tylko
zostawiłem ci kartkę pod drzwiami, żebyś nie musiał oglądać mnie w takim
stanie. Zresztą, chyba nie chciałem na razie żebyś dowiedział się o tym
wszystkim, więc zniknąłem na pewien czas, a to wszystko dzięki życzliwej
pielęgniarce z infirmerii, która aż się przeraziła na mój widok i od razu
kazała mi zająć jedno z łóżek. – Wzruszył ramionami, tym razem wlepiając
wzrok w podłogę. – Z mojej strony tak to wyglądało, mam nadzieję, że się na
mnie nie gniewasz… No, ale wracając do tematu rady: myślę, że powinieneś
wyobrazić sobie jak czuje się właściciel Belzebuba i po prostu pójść do
sekretariatu by zgłosić znalezienie. Ja bym tak zrobił na twoim miejscu, bo
trzymanie kota w pokoju jest naprawdę ryzykowne, tym bardziej, że przecież nie
mamy w drzwiach zamków! Nawet nie wiesz, jak łatwo jest tutaj kogoś okraść, lub
po prostu nakryć na czymś niestosownym…
Nie wiedziałem co o tym wszystkim
myśleć: najpierw byłem Smithowi niesamowicie wdzięczny, potem jednak to uczucie
zmieniło się w złość i zawód, a na koniec nie czułem już zupełnie nic.
Wszystkie pytania, które kłębiły mi się w głowie przez ostatnie miesiące,
dostały swoje odpowiedzi i to był jeden z pozytywnych aspektów tej rozmowy.
Swoją drogą – chciałem tylko rady, a dostałem tak wiele… Siedziałem więc w
ciszy, bawiąc się palcami, układając sobie wszystko po kolei w głowie, dodając
też to, co powiedziała mi kiedyś Monti.
„Podobno Alex ich zdradził kiedy
próbowali wrobić jakiegoś frajera, podrzucając mu papierosy do pokoju. No i
przez to najwyraźniej Nick i Brandon ochrzcili Martineza nowym szefem.”
- Czemu nic nie mówisz?
– Zapytał Alexander z niepokojem.
- Bo nie wiem co
powiedzieć – odparłem, zerkając na niego.
- Powiedz, że się nie gniewasz i to wystarczy… - mruknął koszykarz,
pozwalając włosom zakryć twarz.
Zaskoczyły mnie te słowa, bo ton
jego głosu wskazywał, że naprawdę zależy mu na tym, żebym nie był na niego zły.
Tylko, że ja nie wiedziałem, czy jestem na niego zły. Z jednej strony uratował
mnie przed wyrzuceniem ze szkoły, ale z drugiej – po części to właśnie przez
niego trener mógł mnie wykopać. Zignorowałem więc wypowiedz chłopaka i
zapytałem:
- Dlaczego akurat „T”?
Miałem nadzieję, że koszykarz
podniesie głowę, ale nie zrobił tego i dalej trwał w tej pozycji.
- To była pierwsza
litera, która przyszła mi na myśl – odpowiedział tym samym tonem co wcześniej.
Nagle bardzo zaczął przeszkadzać mi
fakt, że Smith siedział przygnębiony, a ja nie słyszałem jego śmiechu, który
zawsze mu towarzyszył i choć zwykle był bardzo irytujący.
- Alex… - Zacząłem, zdając sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu
zwróciłem się do niego, zdrabniając jego imię.
Chłopak nie zareagował, tylko znów
westchnął ciężko, a mnie dosięgły pierwsze macki strachu, że oto właśnie
traciłem jedyną osobę, której zaufałem i która ostatnimi czasy stała się dla
mnie bardzo ważna. W gardle urosła mi wielka i niemożliwa do przełknięcia
gula. Podniosłem się na kolana i podczołgałem do koszykarza, czując, że muszę
coś zrobić, inaczej zaraz oszaleję.
- Alex, nie gniewam się
na ciebie – powiedziałem cicho.
Smith chwilowo podniósł na mnie
wzrok, a jego twarz była obojętna jak maska.
- Nie mów tego tylko po
to, żeby mnie pocieszyć.
Słowa chłopaka wzbudziły we mnie
obowiązek każący mi pokazać mu, że bardzo się myli. Zmniejszyłem dzielącą
nas odległość i najpierw niezgrabnie objąłem go ramieniem. Koszykarz zaskoczony
spojrzał na mnie, więc objąłem go drugą ręką, przytulając mocno.
- Kiedy znalazłem Belzebuba na tyłach pralni obiecałem sobie pewną
rzecz: że jeśli spotkałbym „T”,
to uściskałbym go z wdzięczności – wyjaśniłem. – I taka jest prawda;
poukładałem sobie wszystko w głowie i wiem, że się na ciebie nie gniewam. Za to
mam u ciebie cholernie wielki dług do spłacenia.
Uśmiechnąłem się do siebie, czując
jak chłopak odwzajemnia mój uścisk, kładąc mi ręce na plecach. Wziąłem
głęboki wdech i zaciągnąłem się zapachem jego włosów, który znów napełnił mnie
wspomnieniami z dzieciństwa.
- To dobrze – szepnął
mi do ucha Smith. – Nawet nie wiesz jak się cieszę.
Po czym przycisnął mnie mocniej do
siebie, tak, że prawie zaparło mi dech w piersiach, przyprawiając o nagły napad
wesołości.
- Z czego się śmiejesz?
– Zapytał zdezorientowany chłopak.
- Nie wiem – odparłem
zgodnie z prawdą.
Chyba po prostu cieszę się z
małych rzeczy - dodałem w
myślach.
Cudo, bez dwóch zdań, po prostu cudo, kocham Twoje opowiadanie :) Chciałbym je zobaczyć kiedyś w księgarni, warte jest wydania, bez dwóch zdań :) Tak, wiem, powtarzam się :P Ale to prawda :)
OdpowiedzUsuńNie bawię się w skromność, tylko jestem realistką - moje opowiadanie nie nadaje się do księgarni. Twoje zasługuje, dlatego tam jest. :)
UsuńTo było cudowne~ *^* Po prostu kocham świat Twojego opowiadania. Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. :)
OdpowiedzUsuń"Nawet nie wiesz, jak łatwo jest tutaj kogoś okraść, lub po prostu nakryć na czymś niestosownym…" Nawet nie wiesz jakie myśli miałam w głowie czytając drugą część tego zdania XD No i jestem strasznie ciekawa co miał na myśli Alex, mówiąc to. :)
Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i życzę weny,
Minko~♥
Wiesz, w sumie to nawet nie wiesz jak bardzo trafiłaś :3 Nie wiem czy czytałaś mojego one-shota (który również jest na blogu) pod tytułem "Zakład". Bohaterowie to nikt inny jak Maxxie Corbin i Jasper Roberts, którzy oglądali razem z Alexem i Gabem "Zieloną Milę" :> Tak się składa, że oni własnie zostali przyłapani.
UsuńNo cóż, robili to na własną odpowiedzialność, skoro drzwi są bez zamków ^^
Rozdział może i bez większej akcji, ale za to bogaty w informacje.
OdpowiedzUsuńW końcu wyjaśniło się parę spraw, ale wciąż pozostaje kwestia Belzebuba. Nie chcę, żeby Gabriel się z nim rozstawał :c No i ciekawi mnie, kto jest właścicielem!
Już widać większe oznaki pociągu do Smitha, oj widać. Alex nie może się skupić na grze? Ciekawe czemu, hm?
Pisz dalej, bo tak szybkie aktualizacje to miód dla duszy.
Weny!
Viv
Tak szybkie aktualizacje to miód dla duszy również dla mnie *^* Wyciskam z wakacji ile się da i publikuję na blogu, ale kiedy nadejdzie rok szkolny... Obiecuję, że będę robiła wszystko co w mojej mocy, żeby pisać w każdej wolnej chwili, ale niestety ten i następny rok będzie dla mnie ciężki. Będę się zmagała z ponad sześcioma godzinami biologii, chemii i fizyki w tygodniu. Plus do tego czekają mnie wykłady na PUMie... Totalne urwanie głowy, ale chyba jestem masochistką, bo wiedząc o tym, zdecydowałam się na pójście do medyka D:
UsuńAmbitnie! Gabriel ma więcej z ciebie niż myślałam :) W każdym razie, życzę dużo czasu między biologią, fizyką i chemią na pisanie i weny, żeby coś z tego wychodziło. I oczywiście powodzenia z nauką - napisała humanistka, która startuje na tłumacza z japońskiego XD
UsuńŚwietny odcinek! Ty no patrz, Gabi tyle książek czyta, a nadal nie może się skapnąć, o co chodzi ze Smithem! Cóż... Uwielbiam Aleksandra! Jest takim uosobieniem męskości awwww :3 Życzę ci Weny, księżniczko!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
W sumie to Gabe czyta głównie horrory i kryminały autorstwa Stephena Kinga, a z doświadczenia wiem, że raczej mało tam jest miłosnych gejowskich podchodów XD
UsuńI tak serio, jak przeczytałam Twój komentarz, to trochę zdębiałam. Ja i księżniczka? No co Ty! XD
Rozdział jest jak zawsze świetny!
OdpowiedzUsuńGabriel nareszcie dostał swoje odpowiedzi i powinien się cieszyć :3
A Alex jest dla mnie takim męskim macho. Dobry w sporcie, pomaga słabszym i nawet dawał mu fory! Ideał ;)
Opowiadanie jest cudowne i czytam je od dawna, ale niestety nie miałam czasu napisać jakiegoś konkretnego komentarza zawierającego coś więcej niż tylko "super opowiadanie" co nota bene jest prawdą^^
Postanowiłam się w końcu ujawnić, bo to czyste chamstwo czytać i nie zostawić po sobie śladu, a wiem, że komentarze są motywujące ;)
Życzę Ci dużo czasu i weny^^
~Desire
PS. Awwww... książki Stephena Kinga ♡♥♡♥ coraz bardziej lubię Gabriela :3
Witam,
OdpowiedzUsuńmoże Lanksham celowo udaje antytalencie, aby móc trochę po obściskiwać Nimrla... oby Balraj im nie zaszkodził, a babcia bardzo mi się spodobała...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia