Rozdział IV


Główną dekoracją mojego pokoju od zawsze były książki; leżały na regale, na biurku i obok niego, a także zapełniały każdą półkę. Prawie wszystkie nabyłem kiedy jeszcze mieszkałem w domu – może nie dostawałem od rodziców za wiele kieszonkowego, czasami nawet w ogóle nie miałem na co liczyć, ale kiedy już dawali mi pieniądze, przeznaczałem je na nic innego jak książki. Najbardziej lubiłem jeździć nad morze, gdzie co sezon, zawsze w tym samym miejscu, rozstawiano wielki biały namiot z napisem „Kiermasz taniej książki”. Jeździłem tam rzadko, zwykle na rowerze, bo nigdy nie stać mnie było na to, by kupić sobie bilet autobusowy w dwie strony, a na dodatek obkupić się książkami. Pedałowałem wytrwale ponad godzinę, by w końcu dojechać do celu i przez kolejną godzinę napawać się obecnością tak wielu powieści dookoła mnie. Zawsze żałowałem, że nie miałem więcej pieniędzy, ale w końcu wybierałem te najbardziej przeze mnie pożądane książki (głównie te napisane przez Stephena Kinga) i stojąc w kolejce do kasy, zaczynałem martwic się o to, czy nikt nie ukradnie mojego roweru. 

Powracając do mojego pokoju - rodzice na początku nie chcieli zgodzić się na przetransportowanie trzech kartonów pełnych powieści i opowiadań, ale po długich namowach w końcu się zgodzili. Dlatego też trzydziestego pierwszego sierpnia, kiedy w końcu zostałem w pokoju sam, oczywiście zacząłem od układania książek. Ciuchy i inne sprawy mogły poczekać, najpierw chciałem zająć się czymś naprawdę ważnym, bo dzięki temu w nowym pokoju mogłem poczuć się chociaż w maleńkim stopniu jak w domu.

Od samego początku mojej kariery w internacie mieszkałem sam w dwuosobowym pokoju opatrzonym numerem szesnaście; stały tam dwa biurka, dwa krzesła i dwa łóżka, poza tym na podłodze leżał granatowy dywan w nieokreślone wzory. To pomieszczenie na początku nieco mnie przygnębiało, lecz z upływem czasu powoli się przyzwyczajałem, starając się myśleć o nim „dom” a nie „ten pokój w cholernym internacie, daleko od domu”. Mieszkałem sam, ponieważ nie miałem żadnego znajomego w tej szkole, z którym mógłbym dzielić pokój. Istniała jednak możliwość, że w ciągu roku szkolnego dyrekcja przydzieli mi jakiegoś lokatora, który został wyrzucony z poprzedniego mieszkania, na przykład z powodu powtarzającego się notorycznie zakłócania ciszy nocnej. Jednak dobrze żyło mi się samemu, bo miałem dużo miejsca i częściową ciszę, która była mi niezbędna do skupienia się na poszczególnych czynnościach. Chociaż bycie samemu miało również swoje wady; skoro miałem większy obszar do popisania się moim talentem do bałaganienia, miałem również więcej do sprzątania. Poza tym, nie zawsze pamiętałem, żeby wywietrzyć pokój lub wynieść śmieci, a gdybym mieszkał z kimś, moglibyśmy przecież podzielić się obowiązkami i utrzymać lokum w jako-takim porządku.

Ogólnie moje życie w tej szkole było boleśnie nudne i przewidywalne. Wstawałem rano, szedłem się myć, jadłem śniadanie, leciałem na zajęcia. Lekcja, przerwa, kolejna lekcja, kolejna przerwa i tak w kółko, aż do pauzy obiadowej, którą spędzałem na stołówce. Po posiłku wszystko znów zataczało koło: lekcja, przerwa itakdalej, aż do ostatniego dzwonka oznajmiającego koniec zajęć. Późnym popołudniem wracałem do internatu, siadałem za biurkiem i wyciągałem książkę, w której świecie akurat przebywałem. Dotyk okładki, twardej, czy miękkiej, oraz charakterystyczny zapach stronic zawsze działał na mnie uspokajająco i odganiał negatywne emocje, które zdążyły nazbierać się podczas lekcji i przerw. Zatapiałem się w powieściach, w ich indywidualnym świecie wykreowanym przez wspaniałych autorów. Uwielbiałem te momenty, kiedy cały otaczający mnie krajobraz znikał, ustępując krainie horrorów, kryminałów i powieści fantastycznych. Czytałem rozdział, może dwa, a potem brałem się za obowiązki. Najpierw odrabiałem zadania domowe, a następnie powtarzałem temat na zajęcia, które miały odbyć się nazajutrz. Tak mijał mi czas pozostały do kolacji, więc zwykle zabierałem ze sobą czytany właśnie podręcznik i konsumowałem posiłek na stołówce, wciągnięty w lekturę. Potem znów wracałem do internatu, myłem się, a później, będąc już w pokoju, przebierałem się w pidżamę. Wieczory spędzałem z nauką, leżąc z książką lub zeszytem w łóżku, dopóki moje oczy nie były na tyle zmęczone, że zaczynały mnie piec. Wtedy gasiłem światło i kładłem się spać. A następnego dnia wszystko zaczynało się od początku, by skończyć się tak samo jak dnia wcześniejszego. 

Jednak przez prawie trzy tygodnie zamiast od razu siadać z książką w ręce, najpierw rozbierałem się od pasa w górę i delikatnie nakładałem maść na wciąż bolące siniaki. Przez ten okres również mniej spałem, co stawało się oczywiste, gdy ktoś widział moje cienie pod oczami. W ciągu dnia nie miałem za bardzo czasu żeby myśleć o siniakach, ale leżąc wieczorem w łóżku i czując każdy mięsień, nie mogłem znieść mrowiącego bólu gojących się ran. Czasami nawet myślałem przez pół nocy o tym, jak urządzili mnie Wielcy Ważniacy i wciąż czułem do siebie lekki wstręt, za to, że chroniłem im tyłki. Potem udawało mi się zasnąć i jeśli miałem szczęście, to nic mi się nie śniło. 

* * *

Szkolne korytarze aż krzyczały od ogromu plakatów i ulotek powieszonych na ścianach, obok których uczniowie przechodzili podekscytowani, rozmawiając o jednej rzeczy: halloween. Z okazji tego święta, Samorząd Uczniowski wyprosił dyrekcję o pozwolenie na wyprawienie balu przebierańców, który miał odbyć się w wypadający w weekend trzydziesty pierwszy października. Zasady imprezy były jasne: kto nie chciał, ten nie przychodził, a jeśli już zdecydował się na dyskotekę – musiał przyjść przebrany. Alkohol i inne używki oczywiście były zabronione, o czym dyrektor szkoły - profesor Taylor – zdążył już poinformować wszystkich podczas wrześniowego apelu. Plakaty dotyczące balu były rozwieszane już w poniedziałek; robili to uczniowie, którzy zgłosili się do tego tylko po to, by nie siedzieć na lekcjach. Po klasach chodziły grupy ochotników roznoszących ulotki i czytających szkolne ogłoszenia, które w osiemdziesięciu procentach dotyczyły oczywiście tematu nie innego, jak halloween.

Nie przepadałem za takimi zabawami, kiedyś byłem na podobnej imprezie i po prostu wyrobiłem sobie złe zdanie na ich temat. Nie uśmiechało mi się spędzenie kilku godzin między stłoczonymi, spoconymi ciałami, które napierają na ciebie w najmniej oczekiwanych momentach. Nie lubiłem również muzyki, którą na ogół puszczano na takich dyskotekach – zdecydowanie wolałem ostrzejsze brzmienie, które jednak nie było zbyt popularne wśród uczniów szkoły. Kiedy tylko dowiedziałem się o balu, stwierdziłem, że na pewno tam nie pójdę, nawet jeśli od tego miałoby zależeć moje życie. Postanowiłem, że skorzystam z ciszy w internacie, która będzie panowała, gdy cała zgraja przebierańców poleci na salę gimnastyczną by szaleć, i w prawdziwym spokoju poczytam książkę.

Rankiem tego nieszczęsnego dnia, atmosfera w szkole jakby zaczęła gęstnieć. Poranne zajęcia, które normalnie trwałyby do południa, zostały skrócone do godziny jedenastej; ekscytacja balem i nerwowe oczekiwanie przeszkadzały w normalnym prowadzeniu lekcji, przez co nauczyciele dostawali białej gorączki.

Po ostatnim dzwonku, z torbą na ramieniu poszedłem na spacer dookoła kampusu. Wiedziałem, że pójście do internatu o tej porze nie miało najmniejszego sensu – w pokojach i korytarzach nie tylko chłopaki, ale i dziewczyny, kręcili się jak mrówki, gorączkowo przygotowując stroje. Nawet siedząc u siebie, słyszałbym tupot stóp, chichoty i krzyki lokatorów, przez co nie mógłbym się skupić kompletnie na niczym. Na szczęście miałem ze sobą książkę Harukiego Murakamiego, więc usadowiłem się pod jednym z drzew stojących przy zachodnim murze, do którego dostanie się zajęło trochę czasu. Otworzyłem powieść na stronie sześćdziesiątej szóstej, gdzie poprzednio przerwałem czytanie i wgłębiłem się w lekturę, a wiatr przyjemnie smagał mnie po twarzy i burzył moje loki, odgarniając te, które niesfornie spadały mi na oczy. Myślami przeniosłem się do Tokio, gdzie poznawałem życie japońskiego studenta i problemy, z którymi na co dzień musiał się mierzyć.

Po dwugodzinnym czytaniu kończyny miałem tak zdrętwiałe, że prawie nie mogłem nimi ruszać. Rozprostowałem nogi i w tym samym momencie usłyszałem donośne skrobanie dochodzące od strony muru. Odwróciłem się i zerknąłem w tamtym kierunku - okazało się, że twórcą tych dziwnych odgłosów był mały kot, który ostrzył sobie pazury o twardą fakturę cegieł. W pewnym momencie zwierzę spojrzało na mnie; jego zielonkawe ślepia odznaczały się od czarnego futra i sprawiały wrażenie prawie ludzkich. Kot zaprzestał czynności, którą wykonywał i wdrapał się na stojące obok drzewo, znikając mi tym samym z pola widzenia. 

Wstałem, zebrałem swoje rzeczy i podążyłem w stronę szkoły – jeśli moje obliczenia były poprawne, właśnie w tamtym momencie uczniowie kończyli swoje stroje i powoli wylewali się tłumnie z internatów, ruszając w stronę sali gimnastycznej. Idąc tak, myślałem jedynie o tym, jak bardzo chciało mi się spać i że z wielką chęcią napiłbym się herbaty. Nagle obok przebiegła czarna kulka, wyprzedziła mnie o kilka kroków i spojrzała w moją stronę. Zaciekawiony podszedłem do kota, przykucnąłem i zacząłem drapać go za uchem, co ten przyjął z zadowolonym mruknięciem.

   - Skąd się tu wziąłeś? – Spytałem zwierzę, które na dźwięk mojego głosu zaczęło intensywniej ocierać się o moja nogę.

Tak, miałem niesamowitą słabość do kotów, lubiłem w nich głównie to, że jednocześnie potrafiły być groźnymi drapieżnikami, jak i uroczymi zwierzętami domowymi. Pogłaskałem przybłędę jeszcze raz po łebku, a potem wstałem i ruszyłem w stronę internatu. Kątem oka widziałem, jak kot podąża za mną, raz po raz przystając, jakby kogoś wypatrywał. Gdy dochodziłem już do celu, zwierzak, który szedł za mną wytrwale przez całą drogę, zniknął nagle, co przyjąłem z niemałym zawodem.

W moim umyśle pojawiło się żywe wspomnienie z dzieciństwa, kiedy to próbowałem przekonać rodziców, by pozwolili mi zatrzymać kociaka, którego pokazała mi koleżanka z bloku obok. Zwierzak był rudy i nieporadny, bo dopiero co został odstawiony od matki, ale jego urok nie przekonał zatwardziałych Phantomhive’ow, więc z powrotem musiałem oddać kota koleżance. Potem na podwórku przeżywałem katusze za każdym razem, jak któryś z dzieciaków wspominał o swoim pupilu - zżerała mnie czysta zazdrość. Do tej pory nawet było mi przykro, że nie miałem okazji posiadać własnego zwierzaka, o którego mógłbym dbać. 

Zamyślony minąłem się w wejściu do internatu z grupą chłopaków robiących dużo hałasu. Spojrzałem pobieżnie na ich twarze i dopiero gdy wszedłem do środka, zrozumiałem, koło kogo przed chwilą przeszedłem.

Wielcy Ważniacy!

Przełknąłem głośno ślinę, potruchtałem do pokoju i zaszyłem się w łóżku, pomiędzy książkami. Moje zmysły wyostrzyły się, a praca serca przyspieszyła; byłem zniesmaczony tym, jak moje ciało reaguje strachem na zaledwie trzech głupich osiłków. Lecz kiedy coś zamajaczyło za szybą okna, z mojego gardła wyrwał się urwany okrzyk zdumienia i podskakując ze strachu, uderzyłem się głową w jedną ze stert książek, które wylądowały z głuchym odgłosem na podłodze. Odezwał się również ból zapomnianych przeze mnie siniaków.

   - Cholera… - Jęknąłem cicho, masując głowę w miejscu, które ucierpiało podczas bliskiego spotkania z twórczością Olivera Bowdena i J.R.R. Tolkiena. 

Spojrzałem w stronę okna i z jeszcze większym zdumieniem zobaczyłem czarnego kota siedzącego na parapecie. Wstałem, nadepnąłem na jedną z książek i prawie się przewróciłem, ale w ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę. Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież, w sumie nie wiedząc, co robię. 

   - Co ty tu robisz? – Zapytałem kota, tak, jakbym wierzył, że jest on w stanie udzielić mi zrozumiałej, racjonalnej odpowiedzi. 

Do pokoju wtargnęło zimne powietrze i czarna kulka, która po chwili usadowiła się na jednej ze stert książek i owinąwszy ogon wokół ciała, zaczęła mnie obserwować. To nie tak, że tego oczekiwałem, ale kot oczywiście nie raczył odpowiedzieć na moje pytanie. Za to mój umysł został zasypany wieloma wątpliwościami, otóż trzymanie zwierząt w internacie było zabronione, ale skoro mieszkałem sam, nie było możliwości by ktoś mógł na mnie donieść. W oka mgnieniu, zapewne z powodu urazu z dzieciństwa, postanowiłem zatrzymać kota, oczywiście o ile ten będzie chciał u mnie zamieszkać.

   - Chciałbyś zostać moim zwierzakiem? – Rzuciłem, a on w odpowiedzi przechylił łeb. – Może spytam inaczej… Chciałbyś, żebym został twoim człowiekiem? – Kot przypatrywał mi się chwilę, miauknął, po czym zeskoczył ze stosu książek i zaczął się o mnie ocierać.

   - To chyba znaczyło „tak” – stwierdziłem i zacząłem drapać zwierzę za uchem, a monotonne mruczenie wydobywające się z jego gardła magicznie mnie uspokajało. – W takim razie muszę cię nazwać.

Myślałem nad tym długo – rozważałem nawet nad nazwaniem kota imieniem mojego ulubionego autora, ale koniec końców stwierdziłem, że wolałbym coś pasującego do halloween. No cóż, zdawałem sobie sprawę z tego, że nigdy nie byłem dobry w nazywaniu, dlatego też wiedziałem już, że kot pewnie skończy z imieniem, do którego nigdy głośno bym się nie przyznał. 

   - Już wiem! – Podekscytowany ton mojego głosu na początku nieco wystraszył mojego nowego współlokatora, ale potem uspokoiłem się i dodałem. – Nazwę cię Belzebub!

Imię wypowiedziane na głos brzmiało jeszcze gorzej niż w moich myślach, ale mimo tego nie cofnąłem swojej decyzji. Kot nie zaprotestował, leżał na dywanie, bawiąc się kłakiem kurzu znalezionym pod łóżkiem.

5 komentarzy:

  1. Gabi - metal-ksiazkomaniak z loczkami. Tak go widze xD i strasznie kojarzy mi sie ze mna :3 Belzebub? Ooo, ciekawe imie dla kota :3 moj sie nazywa Edek Baloniasty... ;-; hmm... Gabis niepotrzebnie sie stresuje, WW pewnie juz dawno o nim zapomnieli ;3; waiting for more.
    - Aka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie to też go sobie podobnie wyobrażam, nie wspominając, że nosi wiele moich cech i przyzwyczajeń :O
      Chciałam nazwać swojego kocura Belzebub, ale okazało się, że to kotka i zostało Luna :3

      Usuń
  2. Aka - też tak sobie wyobrażałem Gabriela :O
    Belzebub kojarzy mi się z anime, pewnie autorka lubi takie klimaty xD

    OdpowiedzUsuń
  3. Na wstępie chciałbym powiedzieć,że ciekaw jestem jak to było z tym całonocnym,szkolnym seansowaniem....Intrygująca sprawa.Nieważne.Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.xD
    A jeżeli chodzi o opowiadanie...to ciekaw jestem jaką powieść Murakamiego czytał Gabriel.;> Swoją drogą chłopak(A zarazem i Ty...)ma świetny gust książkowy.<3
    No i te nawiązania do anime.I metalu.Awwww...wnosisz tu sporo siebie,wiesz?;3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ah, szkoda gadać co do tego seansowania - napiszę tyle, że moja szkoła jest bardzo ekscentryczna XD.
      Powieść to nieśmiertelne "Norwegian Wood", które zapadło mi (nie tylko przez piosenkę Beatlesów) bardzo w pamięć. Dziękuję za komplementy; po prostu piszę o wszystkim, co lubię, więc co tu się dziwić, że można się doszukać moich przekombinowań :3

      Usuń

Dziekuję za komentarz :)