Rozdział XXXIV

Tego samego wieczoru siedziałem w swoim pokoju razem z Alexem, gdy Brandon pojawił się w drzwiach, ciskając gromami z oczu. Wpadł do środka, rzucił nam rozwścieczone spojrzenie przekrwionych białek i zaczął pakować rzeczy do torby. Smith siedział przy biurku, a ja na własnym łóżku – wiedzieliśmy dobrze, że nie warto ryzykować, gdy Lorison kręcił się w pobliżu. Obydwaj nie zwracaliśmy większej uwagi na Wielkiego Ważniaka i powróciliśmy do wcześniejszych czynności – ja do czytania książki, a Alex do pisania w zeszycie. Brandona najwyraźniej jeszcze bardziej to zirytowało, bo po krótkiej chwili wybuchł.

   - Jesteś z siebie, kurwa, zadowolony? – Warknął.

Podniosłem wtedy wzrok i zobaczyłem, że chłopak patrzy prosto w moją stronę. Nie było pomyłki – jego słowa były przeznaczone dla mnie, choć nie miałem pojęcia, o co mu chodziło. Na mojej twarzy wykwitła zdziwiona mina, z którą zamknąłem czytaną przeze mnie książkę.

   - Nie wiem, o co ci chodzi, Brandon – odpowiedziałem spokojnie i zgodnie z prawdą.

Wielki Ważniak prychnął, a potem zaśmiał się głośno i szyderczo.

   - Nie wiesz, o co chodzi? Cholera, ty dobrze wiesz, o co chodzi, ty podły szczurze! – Krzyknął, zbliżając się powoli w moją stronę.

Alex, zaalarmowany tym, przeszedł w stan gotowości i spiął wszystkie mięśnie, by zareagować na ewentualny atak ze strony Lorisona. Ten jednak tylko patrzył na mnie z pewnej odległości, plując jadem. Ja natomiast milczałem, twardo odwzajemniając jego spojrzenie; tym razem nie miałem zamiaru się poddać i stchórzyć – już i tak zbyt wiele kłopotów przyniósł mi Brandon.

   - A myślisz, że co ja teraz, kurwa, robię? – Wielki Ważniak wskazał dłonią na torbę leżącą na jego byłym łóżku. – Robię paczkę dla Armii Zbawienia albo Caritasu?

Nie mogłem powstrzymać prychnięcia, które wydobyło się z mojego gardła i to był naprawdę ogromny błąd. Odgłos ten zadziałał na Lorisona jak czerwona płachta na byka; nie minęła sekunda, a on był tuż obok i przyciskał mnie do ściany ramieniem. Alex wstał powoli i spokojnym tonem zwrócił się do kolegi z drużyny.

   - Brandon, zostaw go.

Wielki Ważniak puścił jego słowa mimo uszu, zwiększając siłę nacisku.

   - Po co doniosłeś na mnie Randallowi? – Zapytał, a ja zrobiłem zdziwioną minę, całkiem autentyczną. – Gadaj!

Pokręciłem głową w zaprzeczeniu, bo ze względu na uścisk Brandona nie mogłem mu nic odpowiedzieć. Chłopak, widząc to, zabrał ramię, ale nadal znajdował się w niebezpiecznej odległości.

   - Nikomu nie doniosłem – powiedziałem spokojnie.

Lorison ze zniecierpliwieniem prychnął; najwyraźniej nie mógł zrozumieć tego, że trener nakrył go na paleniu przez czysty przypadek. Fakt ten nie mieścił mu się po prostu w głowie.

   - Pan Randall szukał kogoś, kto pomógłby mu z pogotowiem hydraulicznym – wyjaśniłem, zgodnie z prawdą. – To nie moja wina, że natknął się akurat na ciebie.

Zostałem obdarzony naprawdę wściekłym spojrzeniem.

   - Wiem dobrze, że ty i twój kochaś zmówiliście się, żeby mnie stąd wykopać – warknął.

Chłopak stanął na środku pokoju i zaczął przyglądać się nam, zupełnie tak, jakby był kupcem oglądającym nowe auto. Nie podobał mi się ten wzrok – wolałem już, kiedy ciskał gromami z oczu, niż kontemplował nas kawałek po kawałku.

   - Brand, znów jestem liderem drużyny – powiedział nagle Alex, zupełnie zmieniając temat.

Twarz Lorisona ogarnął zdziwiony wyraz, w którym nie było już ani krzty tej wczesnej wściekłości i jadu. Wielki Ważniak niezręcznie przeczesał włosy dłonią, z niedowierzaniem patrząc na kapitana. Po chwili zbliżył się do niego powoli i już myślałem, że chce mu przyłożyć, ale wyciągnął rękę po to, by zamknąć w uścisku dłoń Alexa.

   - Cieszę się, że wracasz, Smith – powiedział. – Martinez był spoko, ale z tobą lepiej się gra.

Lider w milczeniu skinął tylko głową – tak, jakby słowa chłopaka były dla niego oczywiste. Brandon podszedł do łóżka i zaczął pakować swoje rzeczy, a ja siedziałem i z całych sił starałem się nie wyglądać na zaskoczonego. Czy stanowisko lidera dawało aż takie możliwości, że nawet Wielki Ważniak stawał się potulny jak owieczka?

   - Tylko pamiętaj – mruknął nagle Lorison, nawet się do nas nie odwracając. – Masz mój szacunek tylko dlatego, że jesteś kapitanem, a nie dlatego, że na to zasługujesz. Gdybym mógł, to z chęcią bym cię skopał.

Alex uśmiechnął się pod nosem; sytuacja została opanowana, a Wielki Ważniak chciał jedynie zachować choć trochę swojej dumy. Po niecałych trzech minutach torba Brandona była już spakowana, a sam chłopak gotowy był do wyjścia. Rzucił nam ostatnie spojrzenie i wychodząc przez drzwi pokazał nam jeszcze środkowy palec. Potem zniknął na korytarzu i w pokoju nastała cisza. Dwie sekundy później zarówno ja, jak i Smith, odetchnęliśmy głęboko i padliśmy na łóżko, zmęczeni jak po przebiegnięciu maratonu.

   - Chyba się udało – mruknął Alex.

Moje zdenerwowanie całą sytuacją przerodziło się w śmiech, który wydostał się z mojego gardła. Teraz, gdy atmosfera się rozrzedziła i nikt nie został ranny, mogłem odetchnąć spokojnie.

   - Na co czekasz? Leć po swoje rzeczy!

Smith pochylił się i złożył na moich ustach lekki pocałunek. Z przyzwyczajenia położyłem mu dłoń na karku i przyciągnąłem go jeszcze bliżej siebie, ale ten uciekł z mojego uścisku ze śmiechem i ruszył w stronę drzwi, zostawiając mnie samego.

   - Zaraz wracam!
                            
***

Alex rzeczywiście wrócił po kilku minutach, niosąc dwie torby, ale krok za nim podążał trener Randall. Wszedł za nim do pokoju, przywitał się ze mną i zajął się papierami, które trzymał w ręku.

   - Smithie, musisz tutaj podpisać – powiedział mężczyzna. – Gabriel, masz długopis?

Podałem Randallowi jeden z cienkopisów leżących na mojej szafce, a Alex podszedł bliżej i złożył podpis na kartce tuż nad palcem trenera.

   - Okej, dzięki – mruknął. – Od jutra zaczynamy nową turę treningów. W kwietniu czekają nas ważne zawody, więc musicie dać z siebie wszystko. Wiesz dobrze, że na trybunach siedzą ważni ludzie, prawda? I jeśli odpowiednio zabłyśniesz, możesz dostać szansę na karierę, pamiętaj.

   - Tak jest, trenerze – koszykarz skinął głową z powagą.

Pan Randall poklepał go po ramieniu, a potem pomachał mi na pożegnanie i wyszedł. Smith usiadł na łóżku, które jeszcze niedawno należało do Brandona i głośno westchnął.

   - Coś nie tak?

Alex spojrzał na mnie z uśmiechem.

   - Znów jestem kapitanem drużyny, mieszkam z chłopakiem w jednym pokoju i będę miał szansę na to, by grać w reprezentacji krajowej. Czy coś mogłoby pójść nie tak?

Odpowiedziałem mu uśmiechem i skinąłem, by podszedł do mnie. Ten jednak pomachał głową przecząco i wskazał na torby.

   - Wiesz dobrze, że jeśli teraz zajmę się tobą, to nigdy ich nie rozpakuję, prawda?

Przewróciłem oczyma, udając zniecierpliwienie i powróciłem do czytania książki. Smith natomiast krzątał się po pokoju, rozkładając swoje rzeczy. Czasem przyglądałem mu się z ciekawością, ale zanim chłopak skończył, przegrałem ze znużeniem i usnąłem.

***
Następny dzień zaczął się dla mnie od wizyty w infirmerii. Pokuśtykałem tam sam, gdyż Alex skoro świt zerwał się i pobiegł na poranny trening. Pierwsza noc w jednym pokoju przebiegła spokojnie; ja spałem jak zabity, a gdy obudziłem się raz koło czwartej nad ranem, wiedziałem, że chłopak leży w drugim łóżku, więc znów zasnąłem w poczuciu bezpieczeństwa.

Pani McCarthy przywitała się ze mną jak ze starym dobrym znajomym i od razu kazała mi odwinąć bandaże. Widząc zasklepioną ładnie ranę, gwizdnęła z zachwytem i wzięła się za ściąganie szwów. Lekko bolało, choć było to do wytrzymania, ale pielęgniarka najwyraźniej dobrze się bawiła.

   - Całe dni mogłabym ściągać szwy z tak ładnie zagojonej rany! – Zwierzyła się po zakończeniu zabiegu.

Uśmiechnąłem się do niej jak najładniej potrafiłem, bo mój humor osiągał naprawdę pozytywnie wysoki poziom.

   - Gabrielu, żeby przywrócić nogę do dawnej sprawności musisz trochę się poruszać. Oczywiście nie przesadzaj, tylko rób to stopniowo – poleciła mi pani McCarthy.

Obiecałem jej, że zrobię co w mojej mocy i oddałem jej znienawidzone przeze mnie kule, nagle czując się niesamowicie lekko. Dojście do drzwi infirmerii nie sprawiło mi zbyt wiele trudu, jednak droga do internatu była dość męcząca. Gdy znalazłem się w końcu w swoim pokoju, usiadłem na łóżku i rozmasowałem sobie pulsującą tępym bólem łydkę. Alexa nie było w pokoju i zniknął również jego plecak – najwyraźniej poranny trening dobiegł końca i chłopak poszedł na lekcje. Ja na szczęście miałem jeszcze pół godziny do pierwszych zajęć, więc spokojnie zdążyłem spakować się i dokuśtykać do budynku lekcyjnego.

***
Choć do balu został niecały tydzień, wszyscy mówili tylko o nim; nawet nauczyciele wygłaszali swoje opinie na temat tego, czy ze względu na wcześniejszą wpadkę impreza powinna lub nie powinna się odbyć. Przysłuchiwałem się temu z pewną dozą dystansu, szczególnie gdy siedziałem na korytarzu z Alexem i jadłem lunch. Chłopak najwidoczniej nie mógł się już doczekać, a ja podchodziłem do tego bardziej sceptycznie. Nadal zdawałem sobie sprawę, że są nikłe szanse na to, że to właśnie z nim spędzę ten wieczór i starałem się znaleźć jakiś pozytywny aspekt całej sytuacji.

   - Alex – mruknąłem, przyglądając mu się. -  Powiedz mi coś o sobie.

Koszykarz spojrzał na mnie ze zdziwionym uśmiechem.

   - A co takiego chcesz wiedzieć?

Sęk w tyk, że nie miałem pojęcia. Podczas wszystkich tych samotnych nocy, które spędziłem w swoim pokoju, w mojej głowie rodziły się miliony pytań, a teraz, gdy miałem okazję poznać odpowiedzi, panowała w niej pustka.

   - Sam nie wiem… Może opowiedz mi jakąś historię z dzieciństwa?

Smith zastanawiał się chwilę, dumając nad swoją kanapką.

   - Do głowy przychodzi mi tylko to, co za każdym razem przypominane jest na rodzinnych zlotach – mruknął. – Historia o tym, jak zgubiłem się w supermarkecie.

Zachichotałem; sam tytuł już mi się podobał.

   - No co? Nikt ci nie powiedział, że byłem trudnym dzieckiem? – Wyszczerzył się do mnie. – Gdy miałem tak około pięciu lat, zwykle z rodzicami jeździliśmy autem na zakupy do jednego z małych supermarketów. Nie było to jakieś wielkie centrum handlowe, tylko pojedynczy sklep z kilkoma rzędami regałów i lodówkami. Zawsze jeździliśmy autem, bo zwykle nasze zakupy były dość spore, a nikomu nie chciałoby się ich nieść aż do domu.

W tym momencie chłopak ugryzł kęs kanapki, a kawałek sałaty spadł mu na bluzę. Podniosłem go i zjadłem, czekając na kontynuację historii.

   - W pewne lato ojciec zapragnął kupić sobie auto, więc sprzedaliśmy stare i zamówiliśmy nowe z salonu. Pech chciał, że z jakichś tam zagmatwanych powodów, musieliśmy czekać na nie ponad tydzień, a trzeba było przecież zrobić zakupy. Poszliśmy więc całą rodziną do naszego ulubionego supermarketu i jak zwykle ja zatrzymałem się przy lodówkach, by pozaglądać pod etykiety Monte w poszukiwaniu naklejek, których jeszcze nie miałem. W pewnym momencie rozejrzałem się po sklepie w poszukiwaniu rodziców i ich nie znalazłem – zawsze jedno z nich starało się mieć mnie w zasięgu wzroku, ale tym razem tak nie było. Zacząłem biegać między regałami, szukając ich, a nawet wołając, ale bez skutku. Więc przez nikogo niezauważony wyszedłem na parking i szukałem naszego auta, którego oczywiście nie było. Miałem pięć lat i nie wiedziałem dlaczego nasz stary mercedes zniknął nagle z garażu, a przez stres zapomniałem, że poszliśmy do sklepu na piechotę. Oczywiście pomyślałem, że rodzice o mnie zapomnieli i pojechali z zakupami do domu, więc po prostu sobie poszedłem. Nie wiem jak, ale pamiętałem drogę do domu i maszerowałem tak około godziny. Gdy byłem już tylko ulicę od domu, nagle koło mnie zatrzymał się radiowóz, a z niego wyskoczył mój ojciec; na wpół zdenerwowany, na wpół uradowany i pochwycił mnie w ramiona. Pojechaliśmy z powrotem do sklepu, gdzie czekała na mnie zapłakana mama. Pamiętam dokładnie, że stała koło kosza z bananami, a jedna z kasjerek pocieszała ją z niepewnym uśmiechem.

Po skończeniu chłopak zjadł ostatni kęs kanapki i zgniótł papier, w który była zawinięta.

   - Dlaczego nie poszedłeś do nikogo i nie powiedziałeś, że się zgubiłeś? – Zapytałem z ciekawością.

Smith wzruszył ramionami.

   - A bo ja wiem… Byłem dziwnym pięciolatkiem – mruknął. - A ty, masz jakąś historię z dzieciństwa?

Zastanowiłem się chwilę; moje wspomnienia z tamtego okresu były dość zamglone.

   - Nie bardzo… Nic nie pamiętam – wyznałem.

   - To może jakieś lęki albo straszydła, których się bałeś?

   - Tego było sporo – powiedziałem, uśmiechając się.

Smith z ciekawością wbijał we mnie spojrzenie swoich orzechowych oczu.

   - W takim razie zamieniam się w słuch.

   - Okej – zacząłem. – Kiedyś okropnie bałem się końca świata, szczególnie tego, że w ziemię uderzy asteroida, a potem wszyscy ludzie zginą. Pamiętam, że byłem przekonany, że gdyby coś takiego nadchodziło, usłyszałbym to, więc zawsze wsłuchiwałem się w dziwne odgłosy. Najczęściej były to po prostu samoloty, które przelatywały dość nisko z charakterystycznym szumem, powodującym u mnie gęsią skórkę.

   - I co, teraz już się nie boisz? – Zapytał Alex.

   - Nie, w ogóle. Czasem mam nawet takie dni, że dopinguję asteroidę, ale ostatnio jest ich coraz mniej – mruknąłem. – Pamiętam też, że okropnie bałem się wampirów i północy, godziny duchów. Przez to zawsze spałem przykryty szczelnie kołdrą aż po samą szyję, a gdy zegar wybijał dwunastą, bałem się zasnąć. Bez względu na to jaki byłem zmęczony, starałem się dotrwać do pierwszej, która była według mnie już bezpieczna. A co jest najśmieszniejsze, do tej pory został mi nawyk przykrywania się pod samą brodę.

Poczułem jak jedna z rąk chłopaka pogładziła mnie po plecach z czułością. Mogliśmy pozwalać sobie tylko na takie drobne, niezauważalne gesty, bo zwykle podczas lunchu korytarze były niemalże puste; wszyscy woleli siedzieć w salach.

   - Ja za to bałem się wypadku samochodowego. Mój ojciec prowadził jak wariat nawet jeśli na pokładzie była cała rodzina. Zawsze siedziałem z tyłu, tuż za jego fotelem i wychylałem się, by móc patrzeć na ulicę przez przednią szybę. Wierzyłem, że moja kontrola uchroni nas przed owinięciem się jak precel wokół jakiegoś drzewa, bądź od zderzenia z innym autem – powiedział, uśmiechając się rozbrajająco.

Patrzyłem na jego twarz, która w tym momencie wydała mi się tak bardzo ludzka i piękna, że wręcz nie mogłem oderwać od niej wzroku.

   - Mam ochotę cię pocałować – palnąłem, tonąc w jego oczach.

Smith uśmiechnął się szerzej, na wpół zdziwiony, na wpół podniecony.

   - Ja pragnę tego non stop – mruknął.

Jego dłoń zsunęła się trochę niżej, by chwilę później znaleźć się pod moją koszulką. Odległość między naszymi ustami zmniejszała się niebezpiecznie i gdyby nie dzwonek, który nagle rozbrzmiał, na pewno byśmy się pocałowali.

   - Mam zebranie z trenerem. Powiesz pani Spencer, że się spóźnię?

   - Jasne – odpowiedziałem i szybko pocałowałem go w czoło.

Potem wstałem i poszedłem do klasy, czując na sobie wzrok Alexa, odprowadzający mnie do sali.

***
Znacie to uczucie, które pojawia się nagle znikąd i każe wam coś zrobić lub dokądś iść? I jakkolwiek byście się przed nim nie bronili, ostatecznie poddajecie się i robicie to, co chce? Tego właśnie doświadczyłem, siedząc na biologii i czekając, aż Smith wróci z zebrania. Pani Spencer była jedynie głosem w tle mówiącym o plazmolemmie, gdy poczułem, że na przerwie koniecznie muszę pójść do budynku pocztowego. Co prawda, odkąd byłem w tej szkole, nie dostałem ani jednej kartki, czy listu, ale to nie było ważne.

Alex wrócił po piętnastu minutach i zajął miejsce tuż obok mnie. Wręcz promieniał, co przyjąłem z radością, bo nigdy nie widziałem go w tak dobrym humorze. Najwyraźniej naprawdę brakowało mu drużyny. Wyrwałem kawałek kartki z tyłu zeszytu i starannie napisałem na niej: „Chodźmy na przerwie do Pocztowni”, a potem podsunąłem ją chłopakowi pod dłoń. 

Pocztownia, bo tak mówili na budynek pocztowy wszyscy uczniowie, mieściła się tuż obok sali gimnastycznej i lodowiska. Była to niczym niewyróżniająca się kremowa budowla, której wnętrze wypełniały szafki z przeszklonymi przegrodami, każda podpisana imieniem, nazwiskiem i rocznikiem. Osobiście odwiedziłem Pocztownię tylko raz w życiu, gdy pierwszego dnia szkoły opiekunowie oprowadzali nas po kampusie. Od razu stwierdziłem, że nie będę tu bywał zbyt często, bo rodzice powiedzieli już, że w razie czego będą do mnie dzwonić.

Dostałem z powrotem karteczkę, na której dopisane zostało Smithowym charakterem pisma: „Po co?”. Zamiast odpisać mu, po prostu szepnąłem cicho, że mam przeczucie, na co chłopak spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale koniec końców przytaknął głową na zgodę.
Po dzwonku poszliśmy do szatni po kurtki i wyszliśmy na zewnątrz. Mróz z dnia na dzień coraz bardziej odpuszczał, ale wszyscy zapowiadali, że i tak to w lutym zima jest najgorsza.

   - Przeczucie? – Zapytał nagle Alex, zerkając na mnie.

   - Tak – odpowiedziałem, nie dodając nic więcej.

   - Raz w życiu miałem przeczucie – mruknął koszykarz. – Gdy miałem cztery górne jedynki, a ojciec zabrał mnie do dentysty pod pretekstem przeglądu.

Spojrzałem na niego i wybuchnąłem śmiechem. Chłopak uśmiechnął się do mnie czule i roztrzepał mi włosy dłonią. Chwilę później otrzepywaliśmy już buty ze śniegu, wchodząc do ciepłego pomieszczenia wyłożonego drewnianymi panelami. Wewnątrz było tylko kilka osób, w tym większość z nich była trzecioklasistami. Ktoś siedział przy jednym ze stolików pośrodku i płakał, trzymając kartkę w dłoniach.

   - Co się stało, Kev? – Zapytał Smith jakiegoś chłopaka, który paradował w bluzie koszykarskiej.

Ten z zakłopotaniem przeczesał włosy dłonią, gniotąc drugą kartkę papieru.

   - Przyszły wstępne odpowiedzi z uniwersytetów – mruknął. – Większość osób została od razu odrzucona.

Studia. Czy to nie jest przerażające słowo? Cała ta szopka z wysyłaniem swoich wyników i oczekiwaniem na odpowiedź. Ja na szczęście miałem na to jeszcze dwa lata, ale mimo to czasem już czułem ten stres, gdy pod koniec pierwszego semestru trzeciej klasy będę wysyłał swoje dotychczasowe wyniki, by usłyszeć, czy w ogóle nadaję się na medycynę. I tak ostatecznie najbardziej liczyła się matura, lecz dużo zależało też od frekwencji oraz ocen opisowych wystawianych przez nauczycieli. Dostanie odmownej odpowiedzi nie od razu skreślało możliwość pójścia na dany uniwersytet – po prostu trzeba było wziąć się do roboty i poprawić wszystko, by potem wysłać jak najlepsze wyniki razem ze świadectwem maturalnym.

   - Nieciekawie – podsumował Alex. – A tobie jak poszło?

Kevin spojrzał na lidera ze smutkiem.

   - Napisali, że mam świetne referencje, ale wszystko zależy od matury. Niby wiem, że to nic nie przekreśla, ale przez to stresuję się jeszcze bardziej, że nie pójdzie mi dobrze na ostatecznych egzaminach.

   - Jackson, daj spokój. – Smith klepnął go po ramieniu. – Nie masz się czym przejmować. Jeśli na maturze będziesz tak pewny siebie jak na boisku, to uwierz mi, osiągniesz wszystko.

Koszykarz jakby lekko się rozpromienił, pocieszony słowami kapitana. Ja natomiast zostawiłem ich samych i podążyłem w stronę szafek należących do pierwszego rocznika. Chwilę szukałem swojego nazwiska, a gdy już je znalazłem, moje serce zamarło. Za szklaną szybką znajdowały się dwa chude cienie, których widok śnił mi się później po nocach. Otworzyłem przegrodę, wyciągnąłem listy drżącymi dłońmi i spojrzałem na adres nadawcy.

   - Co do cholery…? – Mruknąłem pod nosem, siadając przy najbliższym stoliku.

Na papierze widniał adres moich rodziców; najwyraźniej to oni wysłali mi listy, ale dlaczego? Dlaczego, skoro mogli zadzwonić? Rozerwałem kopertę pierwszego listu i zajrzałem do środka; znalazłem w niej kilka banknotów i pojedynczą kartkę, na której matka skreśliła parę słów.

Cześć, Gabriel

W dniu Twoich urodzin chcielibyśmy złożyć Ci serdeczne życzenia: wszystkiego najlepszego, zdrowia, szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń. Żebyś miał dobre oceny, dostał się na studia prawnicze i znalazł piękną dziewczynę.

Kochamy Cię,
Teresa i Peter Phantomhive.

PS. Zaproś jakąś koleżankę na kawę, albo kup sobie coś miłego.”

Moje serce biło dziwnym rytmem, gdy czytałem słowa napisane przez matkę prawie trzy miesiące temu, a gdy skończyłem, odłożyłem kartkę na bok i wziąłem się za drugi list. Pieniędzy nawet nie dotknąłem.

„Cześć,

Nie uwierzysz, ale w końcu dostałam pracę! Zaczęłam już od grudnia, więc w tym roku Wigilia była szczególnie bogata! Szkoda tylko, że nie mogłeś być z nami, choć sercem i tak byliśmy tuż przy Tobie. Razem z tatą życzymy Ci Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!

Teresa i Peter Phantomhive.”

Tym razem obyło się bez post scriptum, a cały tekst napisany przez mamę był dość neutralny. O tyle dobrze, pomyślałem. Zajrzałem do koperty i zobaczyłem dwa razy więcej banknotów niż w pierwszej. Bez słowa wyciągnąłem je i przeliczyłem; było ich tyle, że mógłbym kupić sobie siedem książek Stephena Kinga i jeszcze starczyłoby mi na lody. Musiałem przyznać, że ucieszyło mnie to, iż matka znalazła sobie dobrą pracę i że powodziło im się, ale koniec końców, to byli nadal moi rodzice. I te wszystkie miłe słowa napisane na papierze i pieniądze, które mi wysłali, nie były w stanie zmienić naszej relacji na lepsze. Podskoczyłem, gdy poczułem na swoim ramieniu dłoń Alexa, który stanął za moim krzesłem. Chłopak usiadł obok i spojrzał na dane nadawcy, a potem gwizdnął zaskoczony.

   - Mogę? – Zapytał, wskazując na koperty.

   - Jasne – odmruknąłem.

Koszykarz chwilę czytał, a potem spojrzał na mnie.

   - Przeczucie, powiadasz?

Kiwnąłem głową, nie wiedząc co myśleć.


17 komentarzy:

  1. Hmm, nareszcie wspólny pokój, chyba nie będą zbyt grzeczni :D
    Bal, bal;, bal, też na niego czekam!!
    Tylko to post scriptum od rodziców mi się nie podoba błeee
    Wenyyy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Już chcę następny rozdział :D nie mogę się doczekać... Choć na samym początku zaczęłam czytać to opowiadanie z nudów to z czasem się do niego bardzo przywiązałam ;) mam nadzieję, że pojawi się niedługo znów jakieś jakieś wydarzenie, które coś pomiesza w życiu Gabriela. Weny życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. Wciąż czekam... I wciąż... I wciąż...

      Usuń
    2. A ja czekam i czekam, i czekam... I z hejceniem pod postem nawet już nie zwleekaam~

      Usuń
  4. Nominuję cię do Liebsteraaaaa!

    Więcej tutaj:

    deceiving-myself.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratuluję, mam zaszczyt nominować Cię do blogowego Libster Award.
    Więcej informacji na: http://poziomm2.blogspot.com/2015/02/nominacja-do-libster-avard.html
    Pozdrawiam, Ethan

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam,
    och tak Gabriel miał wielkie przeczucie, ta historyjka z dzieciństwa Alexa była dobra, Brandon podejrzewa, że to Gabriel doniósł na niego, nie potrafi przyjąć faktu, że to czysty przypadek, choć Gabi mógł donieść...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  7. Kiedy nowy rozdział? <3 Przepraszam, że pytam ale nie mogę się doczekać... codziennie wchodzę, a ciągle nic nie ma. Plooosseee <3

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam,
    droga autorko postanowiłam napisać coś tutaj, a dokładniej chodzi mi o jedną sprawę, otóż chodzi o to, czy byłby jakiś możliwy kontakt z Tobą, ze względu na to, że najprawdopodobniej do końca marca nie będę miała możliwości tutaj zajrzeć, a chodzi o tą sprawę ze zmianami blogera, bo niestety nie chciałabym mieć problemu z dostępem tutaj...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  9. Autorko Kochana prosimy o jakiś znak życia <3

    OdpowiedzUsuń
  10. Mam pecha :/ gdy zaczynam czytać jakieś fajne opowiadanie to nagle autor/ autorka zapada się pod ziemię i nie daje oznak życia. Czuję się jak przeklęta. A Ciebie Luno błagam kontynuuj opowiadanie (broń Boże Cię nie popędzam��) bo na łeb dostaję ☺
    Pozdrawiam i weny życzę - VivjenSnow

    OdpowiedzUsuń
  11. Autorko co sie stalo? To juz dwa miesiace... Prosimy o znak zycia, naprawde sie martwimy.
    Weronika.

    OdpowiedzUsuń
  12. Mam nadzieje, że Nasz kochany główny bohater nie załapie jakiegoś syfa typu hiv xd

    OdpowiedzUsuń

Dziekuję za komentarz :)