Tego
samego wieczoru siedziałem w swoim pokoju razem z Alexem, gdy Brandon pojawił
się w drzwiach, ciskając gromami z oczu. Wpadł do środka, rzucił nam
rozwścieczone spojrzenie przekrwionych białek i zaczął pakować rzeczy do torby.
Smith siedział przy biurku, a ja na własnym łóżku – wiedzieliśmy dobrze, że nie
warto ryzykować, gdy Lorison kręcił się w pobliżu. Obydwaj nie zwracaliśmy
większej uwagi na Wielkiego Ważniaka i powróciliśmy do wcześniejszych czynności
– ja do czytania książki, a Alex do pisania w zeszycie. Brandona najwyraźniej
jeszcze bardziej to zirytowało, bo po krótkiej chwili wybuchł.
- Jesteś z siebie, kurwa, zadowolony? – Warknął.
Podniosłem
wtedy wzrok i zobaczyłem, że chłopak patrzy prosto w moją stronę. Nie było
pomyłki – jego słowa były przeznaczone dla mnie, choć nie miałem pojęcia, o co
mu chodziło. Na mojej twarzy wykwitła zdziwiona mina, z którą zamknąłem czytaną
przeze mnie książkę.
- Nie wiem, o co ci chodzi, Brandon – odpowiedziałem spokojnie i zgodnie
z prawdą.
Wielki
Ważniak prychnął, a potem zaśmiał się głośno i szyderczo.
-
Nie wiesz, o co chodzi? Cholera, ty dobrze wiesz, o co chodzi, ty podły
szczurze! – Krzyknął, zbliżając się powoli w moją stronę.
Alex,
zaalarmowany tym, przeszedł w stan gotowości i spiął wszystkie mięśnie, by
zareagować na ewentualny atak ze strony Lorisona. Ten jednak tylko patrzył na
mnie z pewnej odległości, plując jadem. Ja natomiast milczałem, twardo
odwzajemniając jego spojrzenie; tym razem nie miałem zamiaru się poddać i
stchórzyć – już i tak zbyt wiele kłopotów przyniósł mi Brandon.
- A myślisz, że co ja teraz, kurwa, robię? – Wielki Ważniak wskazał
dłonią na torbę leżącą na jego byłym łóżku. – Robię paczkę dla Armii Zbawienia
albo Caritasu?
Nie
mogłem powstrzymać prychnięcia, które wydobyło się z mojego gardła i to był naprawdę
ogromny błąd. Odgłos ten zadziałał na Lorisona jak czerwona płachta na byka;
nie minęła sekunda, a on był tuż obok i przyciskał mnie do ściany ramieniem.
Alex wstał powoli i spokojnym tonem zwrócił się do kolegi z drużyny.
- Brandon, zostaw go.
Wielki
Ważniak puścił jego słowa mimo uszu, zwiększając siłę nacisku.
-
Po co doniosłeś na mnie Randallowi? – Zapytał, a ja zrobiłem zdziwioną minę,
całkiem autentyczną. – Gadaj!
Pokręciłem
głową w zaprzeczeniu, bo ze względu na uścisk Brandona nie mogłem mu nic
odpowiedzieć. Chłopak, widząc to, zabrał ramię, ale nadal znajdował się w
niebezpiecznej odległości.
- Nikomu nie doniosłem – powiedziałem spokojnie.
Lorison
ze zniecierpliwieniem prychnął; najwyraźniej nie mógł zrozumieć tego, że trener
nakrył go na paleniu przez czysty przypadek. Fakt ten nie mieścił mu się po
prostu w głowie.
- Pan Randall szukał kogoś, kto pomógłby mu z pogotowiem hydraulicznym –
wyjaśniłem, zgodnie z prawdą. – To nie moja wina, że natknął się akurat na
ciebie.
Zostałem
obdarzony naprawdę wściekłym spojrzeniem.
-
Wiem dobrze, że ty i twój kochaś zmówiliście się, żeby mnie stąd wykopać –
warknął.
Chłopak
stanął na środku pokoju i zaczął przyglądać się nam, zupełnie tak, jakby był
kupcem oglądającym nowe auto. Nie podobał mi się ten wzrok – wolałem już, kiedy
ciskał gromami z oczu, niż kontemplował nas kawałek po kawałku.
- Brand, znów jestem liderem drużyny – powiedział nagle Alex, zupełnie
zmieniając temat.
Twarz
Lorisona ogarnął zdziwiony wyraz, w którym nie było już ani krzty tej wczesnej
wściekłości i jadu. Wielki Ważniak niezręcznie przeczesał włosy dłonią, z
niedowierzaniem patrząc na kapitana. Po chwili zbliżył się do niego powoli i
już myślałem, że chce mu przyłożyć, ale wyciągnął rękę po to, by zamknąć w
uścisku dłoń Alexa.
- Cieszę się, że wracasz, Smith – powiedział. – Martinez był spoko, ale z
tobą lepiej się gra.
Lider w
milczeniu skinął tylko głową – tak, jakby słowa chłopaka były dla niego oczywiste.
Brandon podszedł do łóżka i zaczął pakować swoje rzeczy, a ja siedziałem i z
całych sił starałem się nie wyglądać na zaskoczonego. Czy stanowisko lidera
dawało aż takie możliwości, że nawet Wielki Ważniak stawał się potulny jak
owieczka?
- Tylko pamiętaj – mruknął nagle Lorison, nawet się do nas nie
odwracając. – Masz mój szacunek tylko dlatego, że jesteś kapitanem, a nie
dlatego, że na to zasługujesz. Gdybym mógł, to z chęcią bym cię skopał.
Alex
uśmiechnął się pod nosem; sytuacja została opanowana, a Wielki Ważniak chciał
jedynie zachować choć trochę swojej dumy. Po niecałych trzech minutach
torba Brandona była już spakowana, a sam chłopak gotowy był do wyjścia. Rzucił
nam ostatnie spojrzenie i wychodząc przez drzwi pokazał nam jeszcze środkowy
palec. Potem zniknął na korytarzu i w pokoju nastała cisza. Dwie sekundy
później zarówno ja, jak i Smith, odetchnęliśmy głęboko i padliśmy na łóżko,
zmęczeni jak po przebiegnięciu maratonu.
- Chyba się udało – mruknął Alex.
Moje
zdenerwowanie całą sytuacją przerodziło się w śmiech, który wydostał się z
mojego gardła. Teraz, gdy atmosfera się rozrzedziła i nikt nie został ranny,
mogłem odetchnąć spokojnie.
- Na co czekasz? Leć po swoje rzeczy!
Smith
pochylił się i złożył na moich ustach lekki pocałunek. Z przyzwyczajenia
położyłem mu dłoń na karku i przyciągnąłem go jeszcze bliżej siebie, ale ten
uciekł z mojego uścisku ze śmiechem i ruszył w stronę drzwi, zostawiając mnie
samego.
-
Zaraz wracam!
***
Alex
rzeczywiście wrócił po kilku minutach, niosąc dwie torby, ale krok za nim
podążał trener Randall. Wszedł za nim do pokoju, przywitał się ze mną i zajął
się papierami, które trzymał w ręku.
- Smithie, musisz tutaj podpisać – powiedział mężczyzna. – Gabriel, masz
długopis?
Podałem
Randallowi jeden z cienkopisów leżących na mojej szafce, a Alex podszedł bliżej
i złożył podpis na kartce tuż nad palcem trenera.
-
Okej, dzięki – mruknął. – Od jutra zaczynamy nową turę treningów. W kwietniu
czekają nas ważne zawody, więc musicie dać z siebie wszystko. Wiesz dobrze, że
na trybunach siedzą ważni ludzie, prawda? I jeśli odpowiednio zabłyśniesz,
możesz dostać szansę na karierę, pamiętaj.
- Tak jest, trenerze – koszykarz skinął głową z powagą.
Pan Randall
poklepał go po ramieniu, a potem pomachał mi na pożegnanie i wyszedł. Smith
usiadł na łóżku, które jeszcze niedawno należało do Brandona i głośno
westchnął.
- Coś nie tak?
Alex
spojrzał na mnie z uśmiechem.
-
Znów jestem kapitanem drużyny, mieszkam z chłopakiem w jednym pokoju i będę
miał szansę na to, by grać w reprezentacji krajowej. Czy coś mogłoby pójść nie
tak?
Odpowiedziałem
mu uśmiechem i skinąłem, by podszedł do mnie. Ten jednak pomachał głową
przecząco i wskazał na torby.
-
Wiesz dobrze, że jeśli teraz zajmę się tobą, to nigdy ich nie rozpakuję,
prawda?
Przewróciłem
oczyma, udając zniecierpliwienie i powróciłem do czytania książki. Smith
natomiast krzątał się po pokoju, rozkładając swoje rzeczy. Czasem przyglądałem
mu się z ciekawością, ale zanim chłopak skończył, przegrałem ze znużeniem i
usnąłem.
***
Następny
dzień zaczął się dla mnie od wizyty w infirmerii. Pokuśtykałem tam sam, gdyż
Alex skoro świt zerwał się i pobiegł na poranny trening. Pierwsza noc w jednym
pokoju przebiegła spokojnie; ja spałem jak zabity, a gdy obudziłem się raz koło
czwartej nad ranem, wiedziałem, że chłopak leży w drugim łóżku, więc znów
zasnąłem w poczuciu bezpieczeństwa.
Pani
McCarthy przywitała się ze mną jak ze starym dobrym znajomym i od razu kazała
mi odwinąć bandaże. Widząc zasklepioną ładnie ranę, gwizdnęła z zachwytem i
wzięła się za ściąganie szwów. Lekko bolało, choć było to do wytrzymania, ale
pielęgniarka najwyraźniej dobrze się bawiła.
- Całe dni mogłabym ściągać szwy z tak ładnie zagojonej rany! – Zwierzyła
się po zakończeniu zabiegu.
Uśmiechnąłem
się do niej jak najładniej potrafiłem, bo mój humor osiągał naprawdę pozytywnie
wysoki poziom.
- Gabrielu, żeby przywrócić nogę do dawnej sprawności musisz trochę się
poruszać. Oczywiście nie przesadzaj, tylko rób to stopniowo – poleciła mi pani
McCarthy.
Obiecałem
jej, że zrobię co w mojej mocy i oddałem jej znienawidzone przeze mnie kule,
nagle czując się niesamowicie lekko. Dojście do drzwi infirmerii nie sprawiło
mi zbyt wiele trudu, jednak droga do internatu była dość męcząca. Gdy znalazłem
się w końcu w swoim pokoju, usiadłem na łóżku i rozmasowałem sobie pulsującą
tępym bólem łydkę. Alexa nie było w pokoju i zniknął również jego plecak –
najwyraźniej poranny trening dobiegł końca i chłopak poszedł na lekcje. Ja na szczęście
miałem jeszcze pół godziny do pierwszych zajęć, więc spokojnie zdążyłem
spakować się i dokuśtykać do budynku lekcyjnego.
***
Choć do
balu został niecały tydzień, wszyscy mówili tylko o nim; nawet nauczyciele
wygłaszali swoje opinie na temat tego, czy ze względu na wcześniejszą wpadkę
impreza powinna lub nie powinna się odbyć. Przysłuchiwałem się temu z pewną
dozą dystansu, szczególnie gdy siedziałem na korytarzu z Alexem i jadłem lunch.
Chłopak najwidoczniej nie mógł się już doczekać, a ja podchodziłem do tego
bardziej sceptycznie. Nadal zdawałem sobie sprawę, że są nikłe szanse na to, że
to właśnie z nim spędzę ten wieczór i starałem się znaleźć jakiś pozytywny
aspekt całej sytuacji.
- Alex – mruknąłem, przyglądając mu się. - Powiedz mi coś o sobie.
Koszykarz
spojrzał na mnie ze zdziwionym uśmiechem.
- A co takiego chcesz wiedzieć?
Sęk w
tyk, że nie miałem pojęcia. Podczas wszystkich tych samotnych nocy, które
spędziłem w swoim pokoju, w mojej głowie rodziły się miliony pytań, a teraz, gdy
miałem okazję poznać odpowiedzi, panowała w niej pustka.
- Sam nie wiem… Może opowiedz mi jakąś historię z dzieciństwa?
Smith
zastanawiał się chwilę, dumając nad swoją kanapką.
-
Do głowy przychodzi mi tylko to, co za każdym razem przypominane jest na
rodzinnych zlotach – mruknął. – Historia o tym, jak zgubiłem się w
supermarkecie.
Zachichotałem;
sam tytuł już mi się podobał.
- No co? Nikt ci nie powiedział, że byłem trudnym dzieckiem? –
Wyszczerzył się do mnie. – Gdy miałem tak około pięciu lat, zwykle z rodzicami
jeździliśmy autem na zakupy do jednego z małych supermarketów. Nie było to
jakieś wielkie centrum handlowe, tylko pojedynczy sklep z kilkoma rzędami
regałów i lodówkami. Zawsze jeździliśmy autem, bo zwykle nasze zakupy były dość
spore, a nikomu nie chciałoby się ich nieść aż do domu.
W tym
momencie chłopak ugryzł kęs kanapki, a kawałek sałaty spadł mu na bluzę.
Podniosłem go i zjadłem, czekając na kontynuację historii.
- W pewne lato ojciec zapragnął kupić sobie auto, więc sprzedaliśmy stare
i zamówiliśmy nowe z salonu. Pech chciał, że z jakichś tam zagmatwanych
powodów, musieliśmy czekać na nie ponad tydzień, a trzeba było przecież zrobić
zakupy. Poszliśmy więc całą rodziną do naszego ulubionego supermarketu i jak
zwykle ja zatrzymałem się przy lodówkach, by pozaglądać pod etykiety Monte w
poszukiwaniu naklejek, których jeszcze nie miałem. W pewnym momencie
rozejrzałem się po sklepie w poszukiwaniu rodziców i ich nie znalazłem – zawsze
jedno z nich starało się mieć mnie w zasięgu wzroku, ale tym razem tak nie
było. Zacząłem biegać między regałami, szukając ich, a nawet wołając, ale bez
skutku. Więc przez nikogo niezauważony wyszedłem na parking i szukałem naszego
auta, którego oczywiście nie było. Miałem pięć lat i nie wiedziałem dlaczego
nasz stary mercedes zniknął nagle z garażu, a przez stres zapomniałem, że
poszliśmy do sklepu na piechotę. Oczywiście pomyślałem, że rodzice o mnie
zapomnieli i pojechali z zakupami do domu, więc po prostu sobie poszedłem. Nie
wiem jak, ale pamiętałem drogę do domu i maszerowałem tak około godziny. Gdy
byłem już tylko ulicę od domu, nagle koło mnie zatrzymał się radiowóz, a z
niego wyskoczył mój ojciec; na wpół zdenerwowany, na wpół uradowany i pochwycił
mnie w ramiona. Pojechaliśmy z powrotem do sklepu, gdzie czekała na mnie
zapłakana mama. Pamiętam dokładnie, że stała koło kosza z bananami, a jedna z
kasjerek pocieszała ją z niepewnym uśmiechem.
Po
skończeniu chłopak zjadł ostatni kęs kanapki i zgniótł papier, w który była
zawinięta.
- Dlaczego nie poszedłeś do nikogo i nie powiedziałeś, że się zgubiłeś? –
Zapytałem z ciekawością.
Smith
wzruszył ramionami.
- A bo ja wiem… Byłem dziwnym pięciolatkiem – mruknął. - A ty, masz jakąś
historię z dzieciństwa?
Zastanowiłem
się chwilę; moje wspomnienia z tamtego okresu były dość zamglone.
-
Nie bardzo… Nic nie pamiętam – wyznałem.
-
To może jakieś lęki albo straszydła, których się bałeś?
-
Tego było sporo – powiedziałem, uśmiechając się.
Smith z
ciekawością wbijał we mnie spojrzenie swoich orzechowych oczu.
-
W takim razie zamieniam się w słuch.
-
Okej – zacząłem. – Kiedyś okropnie bałem się końca świata, szczególnie tego, że
w ziemię uderzy asteroida, a potem wszyscy ludzie zginą. Pamiętam, że byłem
przekonany, że gdyby coś takiego nadchodziło, usłyszałbym to, więc zawsze
wsłuchiwałem się w dziwne odgłosy. Najczęściej były to po prostu samoloty,
które przelatywały dość nisko z charakterystycznym szumem, powodującym u mnie
gęsią skórkę.
-
I co, teraz już się nie boisz? – Zapytał Alex.
-
Nie, w ogóle. Czasem mam nawet takie dni, że dopinguję asteroidę, ale ostatnio
jest ich coraz mniej – mruknąłem. – Pamiętam też, że okropnie bałem się
wampirów i północy, godziny duchów. Przez to zawsze spałem przykryty szczelnie
kołdrą aż po samą szyję, a gdy zegar wybijał dwunastą, bałem się zasnąć. Bez
względu na to jaki byłem zmęczony, starałem się dotrwać do pierwszej, która
była według mnie już bezpieczna. A co jest najśmieszniejsze, do tej pory został
mi nawyk przykrywania się pod samą brodę.
Poczułem
jak jedna z rąk chłopaka pogładziła mnie po plecach z czułością. Mogliśmy
pozwalać sobie tylko na takie drobne, niezauważalne gesty, bo zwykle podczas
lunchu korytarze były niemalże puste; wszyscy woleli siedzieć w salach.
- Ja za to bałem się wypadku samochodowego. Mój ojciec prowadził jak
wariat nawet jeśli na pokładzie była cała rodzina. Zawsze siedziałem z tyłu,
tuż za jego fotelem i wychylałem się, by móc patrzeć na ulicę przez przednią
szybę. Wierzyłem, że moja kontrola uchroni nas przed owinięciem się jak precel
wokół jakiegoś drzewa, bądź od zderzenia z innym autem – powiedział,
uśmiechając się rozbrajająco.
Patrzyłem
na jego twarz, która w tym momencie wydała mi się tak bardzo ludzka i piękna,
że wręcz nie mogłem oderwać od niej wzroku.
- Mam ochotę cię pocałować – palnąłem, tonąc w jego oczach.
Smith
uśmiechnął się szerzej, na wpół zdziwiony, na wpół podniecony.
-
Ja pragnę tego non stop – mruknął.
Jego dłoń
zsunęła się trochę niżej, by chwilę później znaleźć się pod moją koszulką.
Odległość między naszymi ustami zmniejszała się niebezpiecznie i gdyby nie
dzwonek, który nagle rozbrzmiał, na pewno byśmy się pocałowali.
-
Mam zebranie z trenerem. Powiesz pani Spencer, że się spóźnię?
-
Jasne – odpowiedziałem i szybko pocałowałem go w czoło.
Potem
wstałem i poszedłem do klasy, czując na sobie wzrok Alexa, odprowadzający mnie
do sali.
***
Znacie to
uczucie, które pojawia się nagle znikąd i każe wam coś zrobić lub dokądś iść? I
jakkolwiek byście się przed nim nie bronili, ostatecznie poddajecie się i
robicie to, co chce? Tego właśnie doświadczyłem, siedząc na biologii i
czekając, aż Smith wróci z zebrania. Pani Spencer była jedynie głosem w tle
mówiącym o plazmolemmie, gdy poczułem, że na przerwie koniecznie muszę pójść do
budynku pocztowego. Co prawda, odkąd byłem w tej szkole, nie dostałem ani
jednej kartki, czy listu, ale to nie było ważne.
Alex
wrócił po piętnastu minutach i zajął miejsce tuż obok mnie. Wręcz promieniał,
co przyjąłem z radością, bo nigdy nie widziałem go w tak dobrym humorze.
Najwyraźniej naprawdę brakowało mu drużyny. Wyrwałem kawałek kartki z tyłu
zeszytu i starannie napisałem na niej: „Chodźmy
na przerwie do Pocztowni”, a
potem podsunąłem ją chłopakowi pod dłoń.
Pocztownia,
bo tak mówili na budynek pocztowy wszyscy uczniowie, mieściła się tuż obok sali
gimnastycznej i lodowiska. Była to niczym niewyróżniająca się kremowa budowla,
której wnętrze wypełniały szafki z przeszklonymi przegrodami, każda podpisana
imieniem, nazwiskiem i rocznikiem. Osobiście odwiedziłem Pocztownię tylko raz w
życiu, gdy pierwszego dnia szkoły opiekunowie oprowadzali nas po kampusie. Od
razu stwierdziłem, że nie będę tu bywał zbyt często, bo rodzice powiedzieli
już, że w razie czego będą do mnie dzwonić.
Dostałem
z powrotem karteczkę, na której dopisane zostało Smithowym charakterem pisma: „Po co?”. Zamiast odpisać mu, po prostu
szepnąłem cicho, że mam przeczucie, na co chłopak spojrzał na mnie ze
zdziwieniem, ale koniec końców przytaknął głową na zgodę.
Po dzwonku
poszliśmy do szatni po kurtki i wyszliśmy na zewnątrz. Mróz z dnia na dzień
coraz bardziej odpuszczał, ale wszyscy zapowiadali, że i tak to w lutym zima
jest najgorsza.
- Przeczucie? – Zapytał nagle Alex, zerkając na mnie.
-
Tak – odpowiedziałem, nie dodając nic więcej.
-
Raz w życiu miałem przeczucie – mruknął koszykarz. – Gdy miałem cztery górne
jedynki, a ojciec zabrał mnie do dentysty pod pretekstem przeglądu.
Spojrzałem
na niego i wybuchnąłem śmiechem. Chłopak uśmiechnął się do mnie czule i
roztrzepał mi włosy dłonią. Chwilę później otrzepywaliśmy już buty ze śniegu,
wchodząc do ciepłego pomieszczenia wyłożonego drewnianymi panelami. Wewnątrz
było tylko kilka osób, w tym większość z nich była trzecioklasistami. Ktoś
siedział przy jednym ze stolików pośrodku i płakał, trzymając kartkę w
dłoniach.
- Co się stało, Kev? – Zapytał Smith jakiegoś chłopaka, który paradował w
bluzie koszykarskiej.
Ten z
zakłopotaniem przeczesał włosy dłonią, gniotąc drugą kartkę papieru.
-
Przyszły wstępne odpowiedzi z uniwersytetów – mruknął. – Większość osób została
od razu odrzucona.
Studia.
Czy to nie jest przerażające słowo? Cała ta szopka z wysyłaniem swoich wyników
i oczekiwaniem na odpowiedź. Ja na szczęście miałem na to jeszcze dwa lata, ale
mimo to czasem już czułem ten stres, gdy pod koniec pierwszego semestru
trzeciej klasy będę wysyłał swoje dotychczasowe wyniki, by usłyszeć, czy w
ogóle nadaję się na medycynę. I tak ostatecznie najbardziej liczyła się matura,
lecz dużo zależało też od frekwencji oraz ocen opisowych wystawianych przez
nauczycieli. Dostanie odmownej odpowiedzi nie od razu skreślało możliwość
pójścia na dany uniwersytet – po prostu trzeba było wziąć się do roboty i
poprawić wszystko, by potem wysłać jak najlepsze wyniki razem ze świadectwem
maturalnym.
- Nieciekawie – podsumował Alex. – A tobie jak poszło?
Kevin
spojrzał na lidera ze smutkiem.
-
Napisali, że mam świetne referencje, ale wszystko zależy od matury. Niby wiem,
że to nic nie przekreśla, ale przez to stresuję się jeszcze bardziej, że nie
pójdzie mi dobrze na ostatecznych egzaminach.
- Jackson, daj spokój. – Smith klepnął go po ramieniu. – Nie masz się
czym przejmować. Jeśli na maturze będziesz tak pewny siebie jak na boisku, to
uwierz mi, osiągniesz wszystko.
Koszykarz
jakby lekko się rozpromienił, pocieszony słowami kapitana. Ja natomiast
zostawiłem ich samych i podążyłem w stronę szafek należących do pierwszego
rocznika. Chwilę szukałem swojego nazwiska, a gdy już je znalazłem, moje serce
zamarło. Za szklaną szybką znajdowały się dwa chude cienie, których widok śnił
mi się później po nocach. Otworzyłem przegrodę, wyciągnąłem listy drżącymi
dłońmi i spojrzałem na adres nadawcy.
- Co do cholery…? – Mruknąłem pod nosem, siadając przy najbliższym
stoliku.
Na
papierze widniał adres moich rodziców; najwyraźniej to oni wysłali mi listy,
ale dlaczego? Dlaczego, skoro mogli zadzwonić? Rozerwałem kopertę pierwszego
listu i zajrzałem do środka; znalazłem w niej kilka banknotów i pojedynczą
kartkę, na której matka skreśliła parę słów.
„Cześć,
Gabriel
W dniu
Twoich urodzin chcielibyśmy złożyć Ci serdeczne życzenia: wszystkiego
najlepszego, zdrowia, szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń. Żebyś miał
dobre oceny, dostał się na studia prawnicze i znalazł piękną dziewczynę.
Kochamy
Cię,
Teresa
i Peter Phantomhive.
PS.
Zaproś jakąś koleżankę na kawę, albo kup sobie coś miłego.”
Moje
serce biło dziwnym rytmem, gdy czytałem słowa napisane przez matkę prawie trzy miesiące
temu, a gdy skończyłem, odłożyłem kartkę na bok i wziąłem się za drugi list.
Pieniędzy nawet nie dotknąłem.
„Cześć,
Nie
uwierzysz, ale w końcu dostałam pracę! Zaczęłam już od grudnia, więc w tym roku
Wigilia była szczególnie bogata! Szkoda tylko, że nie mogłeś być z nami, choć
sercem i tak byliśmy tuż przy Tobie. Razem z tatą życzymy Ci Wesołych Świąt i
Szczęśliwego Nowego Roku!
Teresa
i Peter Phantomhive.”
Tym razem
obyło się bez post scriptum, a cały tekst napisany przez mamę był dość neutralny.
O tyle dobrze, pomyślałem. Zajrzałem do koperty i zobaczyłem dwa razy więcej
banknotów niż w pierwszej. Bez słowa wyciągnąłem je i przeliczyłem; było ich
tyle, że mógłbym kupić sobie siedem książek Stephena Kinga i jeszcze
starczyłoby mi na lody. Musiałem przyznać, że ucieszyło mnie to, iż matka
znalazła sobie dobrą pracę i że powodziło im się, ale koniec końców, to byli
nadal moi rodzice. I te wszystkie miłe słowa napisane na papierze i pieniądze,
które mi wysłali, nie były w stanie zmienić naszej relacji na lepsze. Podskoczyłem,
gdy poczułem na swoim ramieniu dłoń Alexa, który stanął za moim krzesłem.
Chłopak usiadł obok i spojrzał na dane nadawcy, a potem gwizdnął zaskoczony.
- Mogę? – Zapytał, wskazując na koperty.
-
Jasne – odmruknąłem.
Koszykarz
chwilę czytał, a potem spojrzał na mnie.
- Przeczucie, powiadasz?
Kiwnąłem
głową, nie wiedząc co myśleć.
Świetnie ;)
OdpowiedzUsuńHmm, nareszcie wspólny pokój, chyba nie będą zbyt grzeczni :D
OdpowiedzUsuńBal, bal;, bal, też na niego czekam!!
Tylko to post scriptum od rodziców mi się nie podoba błeee
Wenyyy :)
Kocham cie za to :D
OdpowiedzUsuńJuż chcę następny rozdział :D nie mogę się doczekać... Choć na samym początku zaczęłam czytać to opowiadanie z nudów to z czasem się do niego bardzo przywiązałam ;) mam nadzieję, że pojawi się niedługo znów jakieś jakieś wydarzenie, które coś pomiesza w życiu Gabriela. Weny życzę :)
OdpowiedzUsuńAwww! Piękne! *^*
OdpowiedzUsuńWciąż czekam... I wciąż... I wciąż...
UsuńA ja czekam i czekam, i czekam... I z hejceniem pod postem nawet już nie zwleekaam~
UsuńNominuję cię do Liebsteraaaaa!
OdpowiedzUsuńWięcej tutaj:
deceiving-myself.blogspot.com
Gratuluję, mam zaszczyt nominować Cię do blogowego Libster Award.
OdpowiedzUsuńWięcej informacji na: http://poziomm2.blogspot.com/2015/02/nominacja-do-libster-avard.html
Pozdrawiam, Ethan
Witam,
OdpowiedzUsuńoch tak Gabriel miał wielkie przeczucie, ta historyjka z dzieciństwa Alexa była dobra, Brandon podejrzewa, że to Gabriel doniósł na niego, nie potrafi przyjąć faktu, że to czysty przypadek, choć Gabi mógł donieść...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Kiedy nowy rozdział? <3 Przepraszam, że pytam ale nie mogę się doczekać... codziennie wchodzę, a ciągle nic nie ma. Plooosseee <3
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńdroga autorko postanowiłam napisać coś tutaj, a dokładniej chodzi mi o jedną sprawę, otóż chodzi o to, czy byłby jakiś możliwy kontakt z Tobą, ze względu na to, że najprawdopodobniej do końca marca nie będę miała możliwości tutaj zajrzeć, a chodzi o tą sprawę ze zmianami blogera, bo niestety nie chciałabym mieć problemu z dostępem tutaj...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Autorko Kochana prosimy o jakiś znak życia <3
OdpowiedzUsuńMam pecha :/ gdy zaczynam czytać jakieś fajne opowiadanie to nagle autor/ autorka zapada się pod ziemię i nie daje oznak życia. Czuję się jak przeklęta. A Ciebie Luno błagam kontynuuj opowiadanie (broń Boże Cię nie popędzam��) bo na łeb dostaję ☺
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i weny życzę - VivjenSnow
Autorko co sie stalo? To juz dwa miesiace... Prosimy o znak zycia, naprawde sie martwimy.
OdpowiedzUsuńWeronika.
Mam nadzieje, że Nasz kochany główny bohater nie załapie jakiegoś syfa typu hiv xd
OdpowiedzUsuńSory nie ten rozdział tylko 35 :>
Usuń