Eregellent



Hej, cześć!
Mam dla Was opowiadanie, które nieco odbiega od innych, które do tej pory pisałam. Naszła mnie ochota na poeksperymentowanie z narracją i innym gatunkiem, więc powstał "Eregellent", na którego pomysł już od dawien dawna tworzył mi się w głowie.

Przed przeczytaniem jednak proszę zapoznać się z objaśnieniami poszczególnych zwrotów łacińskich, występujących w opowiadaniu:

1) Exorcizamus te, omnis immundus spiritus (...) - jest to modlitwa używana do egzorcyzmów, na co wskazują już pierwsze jej słowa. W opowiadaniu występują dwie jej formy: prosta i złożona.
2) Ego sum, qui sum - jestem, który jestem (Księga Wyjścia).
3) Memento, homo, quia pulvis es et in pulveren reverteris -  pamiętaj, człowiecze, że prochem jesteś i w proch się obrócisz (formuła liturgiczna).
4) Bene quiescas/Requiescat in pace  - niech spoczywa w spokoju (inskrypcja nagrobna).
5) Macte, animo iuvenis - bądź mężny, młodzieńcze.
6) Nil nisi bene - mów dobrze albo wcale.
7) Veritas de Santare  - zemsty nadejdzie czas.
8) In Te, Domine, speravi, non confudar - W Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się. 
9) Jesu, in Te confide. - Jezu, ufam Tobie.
10) Sub tuum praesidium confugimus, Mater misericordiae, Tu nos ab hoste protege, et hora mortis suscipe… - Pod Twoją obronę uciekamy się, Matko miłosierdzia, Ty nas od wroga strzeż i w godzinę śmierci przyjmij.
11) Ecce ego, Summum Malum - Oto ja, czyste zło [najwyższe zło, zło w najczystszej postaci].
12) Apage, Satanas - Idź precz, Szatanie
13) Finis - (to) koniec. 
14) Miseri homo - Nędzny człowiecze.
15) Ecce ego, Creatura Mala - Oto ja, istota zła.

16) Hic dies irae - oto dzień gniewu.
17) Pereat mundus - niech zginie świat.
18) Sancte Michael Archangele (...) - Egzorcyzm do św. Michała Archanioła
19) Oremus. Concede nos famulos tuos, quaesumus (...) - Fragment Litanii Lorettańskiej do Matki Boskiej.
20) Ad maiorem Dei gloriam - Ku większej chwale Boga
21) Invictus  - dosł. niepokonany
22) Fiat lux - niech stanie nie światłość.
23) Gratias - dziękuję.

Życzę Wam miłego czytania i szczęśliwego Nowego Roku!

Ps. Aka-chan, to opowiadanie jest dla Ciebie <3
~*~

Gdy głucha noc zapadła nad miasteczkiem, a w domu państwa Morrisonów prawie wszyscy już spali, zdarzyła się pewna rzecz, która była jedynie początkiem wszystkich dziejących się po sobie szybko i nieskładnie wydarzeń.
            - Mamo, tato, one wróciły – szepnął przerażony chłopak. – Znów nie dają mi spać!
Sylwetka Scotta zamajaczyła w przedpokoju skąpanym w ciemności i wkroczyła do sypialni rodziców. Chłopak poruszał się niepewnie, a jego urywany oddech niósł się po całym pokoju, będąc znakiem, że właśnie miało wydarzyć się coś przerażającego. Matka Scotta, Suzanne Morrison, obudziła się pierwsza, słysząc już tupot bosych stóp syna w odległym przedpokoju i niepokojąc się, zbudziła męża.
            - O Boże… - skomentowała słowa nastolatka. – To przecież niemożliwe, nie…
Zakryła usta rękoma i zaczęła głośno łapać powietrze, jakby dostała ataku astmy.
            - Zapal światło, Scott. – W ciemności rozbrzmiał niski głos pana Morrisona, który zdradzał, że on również się denerwował, mimo, że starał się trzymać swoje emocje na wodzy.
Chłopak szybko wykonał polecenie, wciskając biały kwadrat znajdujący się na ścianie obok. Momentalnie światła zapaliły się, oślepiając całą trójkę, ale rodzina szybko przyzwyczaiła wzrok do jasności.
            - One wróciły – zawył znów, upadając na podłogę przed łóżkiem. – One… wró…ci..ły.. – załkał głośno.
Suzanne zerwała się szybko z łóżka, objęła syna i głaszcząc go po głowie powtarzała cicho, niczym mantrę:
            - Spokojnie, pamiętasz, co mówił ksiądz? Nie możesz okazywać słabości, one nie mogą wiedzieć, że się ich boisz, bo to czyni ich silniejszymi.
Ojciec Scotta, patrząc na syna i żonę, wstał i podszedł do małej, drewnianej szafki opatrzonej srebrnym krzyżem. Wyciągnął z niej czerwoną fiolkę, talerzyk i kropidło, po czym odwrócił się w stronę rodziny.
            - Nie ruszajcie się stąd, zaraz wracam. – Jego oczy płonęły, zdradzając feerię emocji, która przebiegała przez jego umysł.
Mężczyzna minął Suzanne i Scotta, po czy zniknął tam, gdzie światło sypialni przegrywało z głęboką ciemnością.
            - Frank… - szepnęła pani Morrison, patrząc na znikającą sylwetkę męża. – Synu… posłuchaj mnie teraz uważnie. Tata nie da sobie sam rady, muszę mu pomóc. Zostań tutaj i czekaj na nas. Pilnuj, żeby światło wciąż było zapalone i ty sam bądź ciągle w jego zasięgu. Kocham cię, Scott, kocham!
Kobieta przyciągnęła zapłakanego nastolatka do siebie i przycisnęła go mocno do piersi. Wiedziała, co miało się za chwilę wydarzyć, więc próbowała zrobić wszystko, co było w jej mocy, by ochronić syna.
            - Weź to i nigdy się z tym nie rozstawaj – szepnęła, ściągając z szyi srebrny łańcuszek z medalikiem i wręczyła go Scottowi. – Słyszysz? Zrób tak jak ci każę, bo inaczej dostaniesz szlaban!
Suzanne uśmiechnęła się ciepło, ostatni raz przytuliła syna, po czym wstała. Podążyła tą samą ścieżką co mąż i tak samo jak on zniknęła za granicą światła.
            - Mamo… Tato… - jęknął nastolatek.
Chłopak nie do końca wiedział gdzie się znajduje i kim jest, ponieważ wydarzenia, które wcześniej miały miejsce, skutecznie pozbawiły go zdolności racjonalnego myślenia. Mimo to, zdawał sobie sprawę, że nigdy więcej nie zobaczy już swoich rodziców. I miał rację.

~*~

Cały cmentarz skąpany był w szarości i zdawał się jakby rozmazywać, a to wszystko przez wszechobecny deszcz padający już od rana. Jednak mimo brzydkiej pogody, Scott wędrował pomiędzy smutnymi nagrobkami, dopóki nie trafił na cel swojej podróży. Płyta jego rodziców była nowa, więc nie wyglądała jeszcze tak posępnie jak niektóre pomniki, lecz mimo to, wywoływała w chłopaku uczucie rozpaczy.
            - Cześć – szepnął cicho, kładąc różę na marmurowej płycie.
Potem nie był w stanie już nic powiedzieć – szloch ścisnął mu gardło, więc zakrył usta i stał przez chwilę, próbując się uspokoić.
            - Pamiętacie te wszystkie sztuczki, które pokazywaliście mi w dzieciństwie? – Jego głos drżał. – Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że coś takiego jak magia istnieje…
Chłopak zatrząsnął się od dreszczy; przez wcześniejszy szybki marsz w deszczu nie czuł zimna, dopiero teraz zauważył, że jest przemoknięty.
            - Chciałbym, żebyście pokazali mi jeszcze jedną magiczną sztuczkę. Tylko jedną – powiedział spokojnie. – Po prostu… żyjcie.
Przez chwilę Scott spiął się w oczekiwaniu na niemożliwy zwrot akcji, lecz moment później uśmiechnął się do siebie z politowaniem. Jak mógł wierzyć w takie bajeczki? W to, że rodzice jakimś cudem zmartwychwstaną na jego zawołanie?
            - Nieważne – mruknął do siebie. – Nie wiem czy poradzę sobie bez was, jest mi naprawdę trudno.
Blondyn wyciągnął z kieszeni mały znicz i pudełko zapałek.
            - Nawet nie wiecie jak bardzo chciałbym cofnąć czas – powiedział, a jego głos załamał się niebezpiecznie.
Ustawił znicz na środku grobu i potarł jedną z zapałek o draskę; usłyszał suchy syk i po chwili przykrywał już dłonią mały pomarańczowy płomyczek, chroniąc go przed deszczem. Próbował podpalić knot świecy znajdującej się w zniczu, ale zapałka szybko wypaliła się i ogień zaczął lizać opuszki jego palców. Zdmuchnął płomyk, zrobił wszystko od początku i tym razem udało mu się. Zamknął znicz złotą przykrywką, a potem wstał, chwilę patrząc w tańczący ogień.
            - Brakuje mi was… - mruknął znów w przestrzeń.
Gdzieś z tyłu wiatr zawodził w gęstym późnoletnim listowiu japońskich klonów rosnących dookoła cmentarza. Wył jak wilk do księżyca – tak, jak wyło serce Scotta pogrążone w tęsknocie i samotności. Jednak chłopak mimo rozpaczy nie tracił czujności; musiał być ostrożny w każdej minucie swojego życia, tego nauczyli go rodzice. Jeśli miał przeżyć, musiał być twardy i nie dać się nikomu zaskoczyć. Dlatego Scott, stojąc nad nagrobkiem, nadstawił uszu i udawał, że wcale nie usłyszał czyichś kroków i że nadal zaabsorbowany jest swoją żałobą. Kątem prawego oka dostrzegł szary cień przesuwający się w odległości około siedmiu metrów od niego i wiedział już, że nie jest bezpieczny. Że nawet tutaj Oni go znaleźli; ba, że nie ma miejsca na ziemi i takiej sytuacji, w której byłby naprawdę sam. Chłopak wsunął powoli rękę za kołnierz kurtki i chwycił za srebrny łańcuszek, który należał jeszcze rok temu do jego matki. Ujął medalik delikatnie i prawie bezgłośnie szepnął:
            - Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica potestas, omnis incursio infernalis adversarii… - Jednocześnie z triumfem patrzył jak szary cień przystaje, a potem zaczyna się cofać jakby z obrzydzeniem. – Omnis legio, omnis congregatio et secta diabolica…
Gdy zniekształcona sylwetka kompletnie zniknęła z jego pola widzenia, Scott umilkł i znów przeniósł wzrok na grób rodziców, który nagle zrobił się jeszcze bardziej posępny i smutny. Chłopak, a właściwie młody mężczyzna, wiedział, że nawet na cmentarzu nie jest bezpieczny; gdy przebywał w jakimś miejscu dłużej, Oni zawsze w jakiś magiczny sposób dowiadywali się o tym. No właśnie, magia. To dziwne słowo, które wszystkim kojarzy się jedynie z bujdą i występami iluzjonistów.  Ale, drogie panie i drodzy panowie, to myślenie jest nadzwyczaj błędne. Sam Scott przekonał się o tym mając zaledwie dwanaście lat i gdy Oni po raz pierwszy go odwiedzili.

Oni, no właśnie, kim są Oni? Czyż nie trudno zgadnąć, że nikt nie zna Ich prawdziwej tożsamości? Ale czyż to właśnie nie Oni są winni całego zła na świecie? Ile razy słyszałeś, bądź słyszałaś „To wszystko przez Nich!” lub „To Ich wina!”? Założę się, że mnóstwo. I od czasu ukończenia przez Scotta dwunastego roku życia, Morrisonowie wiele razy używali tym podobnych zwrotów. Jednak dla normalnego człowieka tożsamość obarczanych winą istot nie była ważna; była wręcz nieistotna i nikt się nad nią nie zastanawiał. Scott natomiast ochrzcił tym mianem – zupełnie bezwiednie – stwory, które odwiedziły go pewnej pamiętnej nocy.

Wiadomo, że do takich rzeczy nie mogło dojść podczas normalnej nocy; stało się to dokładnie w Halloween, kiedy granica między światami jest najcieńsza, a istoty, o jakich nawet nam się nie śniło, wędrują w ciemnościach po naszych miastach, ulicach i domach. Najczęściej jednak są one niegroźne – przyglądają ci się kiedy śpisz, czy dla zabawy straszą twojego pupila. A gdy rano budzisz się, nie wiesz nawet, że tej nocy przez twój pokój przeszedł cały tabun najrozmaitszych stworów, które kiedyś stąpały po tej ziemi. Niewiedza jest słodka, choć zarówno zwierzęta, bardzo małe dzieci i starcy mają pewien dar – są w stanie słyszeć wydawane przez te istoty dźwięki, a w ciekawszych przypadkach są nawet w stanie kątem oka zobaczyć poruszający się kształt. Mówi się, że to wszystko przez fakt, że im bliżej jest się natury, bądź granicy między życiem a śmiercią, tym łatwiej widzi się inne światy. Czy to prawda? Tego nie wie nikt. Natomiast Scott bynajmniej nie był ani stary, ani bardzo młody, nie wspominając już o tym, że nie był zwierzęciem; chłopak wyłamywał się ze schematu i gdyby istnieli naukowcy od badania tego typu zjawisk, na pewno chcieliby przebadać najmłodszego członka rodziny Morrisonów.

Wróćmy jednak do tej przełomowej halloweenowej nocy podczas której wszystkie problemy zaczęły mieć ręce i nogi. Zbliżmy się niczym Oni do śpiącego chłopca, którym był kiedyś obecnie siedemnastoletni rosły mężczyzna. Spójrzmy na jego twarz pogrążoną w błogim odprężeniu lekkiego snu i współczujmy mu, bo dosłownie za kilka minut jego świat zostanie wywrócony do góry nogami. Delikatny uśmiech, który gościł na jego ustach nagle zmienia się w dwie ściśnięte wargi, a gładkie dotąd czoło przerywa pasmo zmarszczek. Scott przez sen poczuł jak zimny powiew okala mu szyję i wystające poza kołdrę stopy i przez chwilę myśli, że zapomniał zamknąć okna. Otwiera powoli oczy, na początku widząc jedynie jednolitą ciemność; dopiero po chwili meble przybierają znajome kształty i widzi, że okiennice są szczelnie zamknięte.
            - Ego sum qui sum – usłyszał cichy szept i nie potrafił określić skąd on dochodził. – Memento, homo, quia pulvis es, et in pulverem reverteris…
Syk, bo trudno było nazwać to głosem, brzmiał jadowicie i prześmiewczo. W brzuchu chłopca zaczęły rodzić się pierwsze strzępki strachu, które chwyciły go z siłą za trzewia i gardło. Z trudem wstał i wciąż patrząc za siebie na szafkę nocną stojącą przy jego łóżku, z której najprawdopodobniej dochodził ten głos, zaczął wycofywać się na korytarz. W pewnej chwili miał wrażenie, że jakaś sylwetka zamajaczyła na materacu gdzie dopiero co leżał, ale był to jedynie ułamek sekundy, więc stwierdził, że mu się przewidziało. Nie wiedział nawet jak bardzo się mylił.
            - Mamo… Tato… - szepnął, bojąc się głośniej odezwać.
Suzanne i Frank – a raczej ich młodsze o dobre pięć lat i nadal żyjące wcielenia – zerwali się z łóżka i podbiegli do syna. Chłopiec trząsł się jak w konwulsjach, a jego ciało pokrywała cienka warstwa lepkiego potu wywołanego strachem. Jego rodzice podejrzewali już co mogło się wydarzyć, bo sami spali niespokojnie, będąc w pełni świadomym niezwykłości tej nocy. Tak naprawdę to oczekiwali, że coś takiego w końcu się stanie, i z roku na rok coraz bardziej się tym przejmowali – w końcu Scott miał już dwanaście lat.
            - Co się stało synku? – Zapytała Suzanne, tuląc chłopca do siebie i wymieniając spojrzenie z mężem.
Zanim Scott zdołał wydusić z siebie kilka słów potrzebował trochę czasu na ochłonięcie. Gdy przestał się trząść i odzyskał panowanie nad własnym językiem, nie wiedział jak opisać to, do czego doszło zaledwie kwadrans wcześniej.
            - Ja… Nie wiem co to było – wychrypiał. Nagle zachciało mu się bardzo pić. – Ktoś był w moim pokoju i mówił coś o prochach.
Wtedy Scott zdał sobie sprawę, że nie potrafił powtórzyć słów wypowiedzianych przez istotę i bynajmniej nie dlatego, że miał słabą pamięć, oj nie. Stało się tak tylko z tego powodu, że stwór posługiwał się innym językiem, którego dwunastolatek nie znał, a mimo to… rozumiał. W tym czasie państwo Morrisonowie spojrzeli po sobie znacząco i podjęli wspólną decyzję – by w końcu opowiedzieć synowi o „Magii”. Frank wstał z klęczek i zapalił światło w sypialni, rozganiając mrok, w którym mogli czaić się Oni.
            - Scott – powiedział, przywołując syna, by ten usiadł koło niego na łóżku. – Wierzysz w magię?
Chłopiec przyjrzał się ojcu, upewniając się, że ten się z niego nie nabija; na twarzy mężczyzny górowała jednak powaga i przez to Scott nieco się zląkł. Pokręcił głową na znak, że już dawno wyrósł z głupich zabaw w magię i przestał wierzyć w te dziecinne igraszki.
            - W takim razie posłuchaj, co mam ci do powiedzenia – oznajmił jego ojciec wodząc po pokoju jakby trochę nieobecnym wzrokiem. – Duchy i wszystkie inne okropieństwa, którymi straszy się dzieci tak naprawdę istnieją. Żyją wśród nas, jednak nie wszyscy, a raczej nieliczna mniejszość jest w stanie ich dostrzec. Niektórzy, ci bardziej świadomi, mogą nauczyć się jak ich dostrzegać, lecz nikt nie uważa tego za dar.
Serce chłopca przyspieszyło bieg, a potem stanęło na chwilę i zabiło dwa razy mocniej. W jego głowie kłóciły się ze sobą dwie strony całej tej sytuacji: że ojciec go nabiera i że mówi najprawdziwszą prawdę. W takim razie to, co widział na swoim materacu było jednym z tych stworów?
            - Ale Oni nie krzywdzą ludzi, prawda? – Zapytał ojca z nadzieją w głosie, nieświadomie używając po raz pierwszy słowa, które będzie towarzyszyło mu przez całe życie.
Suzanne usiadła po drugiej stronie Scotta i objęła go ramieniem; gest ten dał mu wiele otuchy i lekko go odprężył.
- Niestety, ale tak samo jak istnieją ludzie dobrzy i źli, tak samo potwory mogą być dobre jak i złe – powiedziała mu matka nad uchem.
Chłopca przeszły dreszcze; mimowolnie zaczął zastanawiać się czym był jego niespodziewany gość i czy miał wobec niego nikczemne zamiary. Pewnie tak, pomyślał Scott, jego głos o tym świadczył.
            - Ja chyba widziałem to coś w moim pokoju – powiedział, patrząc na ojca.
Matka cicho westchnęła i chwyciła za rękę męża, jakby szukając w nim oparcia. Gest ten nie spodobał się chłopcu – oznaczał coś niedobrego, oznaczał, że jego mama bardzo się czymś przejęła. Zdezorientowany Scott zaczął patrzeć raz po raz po twarzach rodziców, aż w końcu Frank odezwał się.
            - Synu, jesteś tego pewien? Że widziałeś to coś?
Do oczu chłopca napłynęły łzy – spóźniona reakcja na strach i zmęczenie, które nagle ogarnęło jego ciało.
            - Tak, tato – wydusił z siebie. – Przez chwilę go widziałem.
Z ust Suzanne wyrwał się cichy okrzyk, a twarz pana Morrisona znacznie spochmurniała.
- To niemożliwe, że jest Eregellentem – zwrócił się Frank do swojej żony. – Wspomniałeś, że ten ktoś do ciebie mówił, co dokładnie powiedział?
Chłopiec wytłumaczył paradoks związany z barierą językową, czym przyprawił rodziców o kolejną wymianę niedowierzających spojrzeń. Matka mocno zbladła, a ojciec złożył ręce jak do modlitwy i chwilę siedział, myśląc.
            - Nie wiem czy to jest możliwe, Suzie – mruknął.
            - Też tak uważam, ale mimo wszystko powinniśmy zabrać go do Wielebnego Rafaela, on nam poradzi co zrobić.
Scott siedział i wsłuchiwał się w rozmowę rodziców z coraz bardziej rosnącym przerażeniem. Gdyby był odważny, to matka i ojciec nie zaprzątaliby sobie głowy jego osobą. Zbyt młody jeszcze był na to, by zrozumieć o jak istotnej sprawie dyskutowali państwo Morrisonowie i jak bardzo całe to wydarzenie zmieni jego życie.

Siedemnastoletni już mężczyzna godnie i świadomie noszący tytuł Eregellenta wymknął się z cmentarza przez boczną bramę i ruszył raźnym krokiem w stronę miasta. Scott nasunął kaptur głęboko na uszy i przymknął oczy by wyczuć, czy ktoś go śledzi. Z ulgą stwierdził, że nie ma ogona, więc zwolnił kroku przechodząc przez ulicę. Niebo nadal było szare i wypłakiwało się strugami równie szarego deszczu, pogrążając całe miasto w wielkich kałużach. Niedługo jednak trwała jego samotność; po chwili w głowie zapaliła mu się ostrzegawcza lampka, lecz wiedział, że tym razem nie grozi mu niebezpieczeństwo. Zjawa sunąca powoli za nim była nieszkodliwa, jednak chłopak nie miał czasu na wysłuchiwanie jej historii.
            - Bene quiescas – mruknął chłopak, a duch na chwilę przystanął, po czym rozpłynął się, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Scott posłał pustce niemrawy uśmiech, a potem ruszył w stronę kościoła, którego wieża dominowała nad miastem niczym Bóg patrzący z nieba na swój lud, darząc go swoją opatrznością.

~*~

Gdy tylko Scott znalazł się w swoim prowizorycznym pokoju na tyłach kościoła, drzwi otworzyły się i do środka wszedł Wielebny Rafael niosący drewnianą tacę z parującą na niej misą.
            - Głodny?
Chłopak spojrzał na niego przelotnie, udając, że nic nie usłyszał. Nadal nie lubił duchownego i raczej nigdy nie dane mu będzie go polubić. Był przyjacielem rodziny, do którego zabrali go rodzice i któremu przekazali obowiązek opieki nad nim w wypadku, gdyby państwu Morrisonom coś się stało, ale Scott nadal nie potrafił zrozumieć, dlaczego starzec obchodził się z nim jak z jajkiem.
            - Nie bardzo – odpowiedział po dłuższej chwili. – Dlaczego Oni wybrali sobie akurat mnie? Dlaczego nawet wychodząc tak rzadko poza mury tego zapleśniałego kościoła nie mogę być ani przez chwilę sam?
Ton chłopaka był poważny, lecz naznaczony został przez silne piętno bólu, samotności i tęsknoty za rodzicami. Wielebny nie mógł zastąpić mu ojca i matki – mógł jedynie zapewnić mu dach nad głową, wyżywienie i od czasu do czasu towarzystwo. Nic więcej.
            - Scott – powiedział Rafael stanowczo.  – Wiesz dobrze, że jesteś Eregellentem, prawda?
Młody Morrison przytaknął, sięgając po misę stojącą na tacy. Mimo wcześniejszych słów, czując zapach zupy jego żołądek zaczął domagać się gorącej potrawy.
            - Pamiętasz dobrze kim jest i jakie obowiązki ma Eregellent, prawda? Eregellent jest pośrednikiem między światem duchów i ludzi, a jego…
            -… zadaniem jest pomoc w przechodzeniu dusz do miejsc, do których dostania się zasłużyły swoimi czynami, tak, tak, tak, słyszałem tę formułkę miliony razy – chłopak wciął się w połowie zdania i dokończył to, co chciał powiedzieć Wielebny.
Duchowny spojrzał na niego prawie że z ojcowską czułością, a przez głowę Scotta przebiegła myśl, że oto zaraz znów usłyszy gadkę pod tytułem „Nie wybiera się swojego przeznaczenia, ale trzeba je wypełniać jak najlepiej tylko potrafimy”, jednak mylił się. Zamiast tego Wielebny pochylił się i złożył na czole chłopca pocałunek; w oczach Scotta stanęły łzy, gdyż przypomniał sobie wszystkie wieczory, kiedy jego ojciec, Frank, robił dokładnie to samo układając syna do snu.
            - Dobranoc – powiedział starzec, wychodząc. – Śpij spokojnie.
Młody Morrison nie odpowiedział na jego słowa, bo jego oczy wciąż szkliły się od łez, ale nie miejmy mu tego za złe. Jak na siedemnastoletniego chłopca, którego codziennie odwiedzają zjawy, o jakich my w najśmielszych snach nigdy nie myśleliśmy, Scott ma również prawo do chwil słabości. Dlatego też zostawmy go w spokoju, gdy będzie płakał w poduszkę i podążmy za Wielebnym, który spokojnym krokiem oddalił się w stronę własnego gabinetu.

Starzec usiadł wygodnie w swoim fotelu i oddał się wspomnieniom z młodości – gdy jego kończyny i kręgosłup nie odmawiały posłuszeństwa, a głowę pokrywała szczelnie strzecha brązowych włosów. Przywoływał po kolei obrazy, które budziły również niebezpieczne uczucia kryjące się w nim prawie od zawsze. Ten szczeniak, Scott był praktycznie skórą zdjętą z jego matki, ze słodkiej Suzie, która niegdyś nosiła nazwisko Burnside i którą Wielebny trzymał kiedyś w ramionach, dopóki w jej życiu nie pojawił się Frank. Duchowny kochał jej syna, bo w jego oczach widział te same ogniki, które dostrzegł w oczach Suzanne pewnego pamiętnego letniego wieczoru milion lat temu, kiedy dopiero wkraczał w prawdziwe życie. Do tej pory mężczyzna nie mógł znieść faktu, że został odtrącony, a jego miejsce zajął Franklin Morrison, a jedyne ukojenie odnalazł w Bogu i służeniu w kościele.

Suzie Burnside od zawsze była nieprzeciętna; przez pewien czas duchowny podejrzewał ją nawet o to, że posiada jakieś zdolności, tak samo jak on, lecz koniec końców okazało się, że była równie normalna jak Frank. To on, Roy Dulac, znany również jako Wielebny Rafael, był odmieńcem i sam musiał sobie z tym radzić. Jego rodziców mało obchodziło, co dzieje się z ich najmłodszym synem, gdyż mieli jeszcze sześcioro głów do wykarmienia i wychowania.

Pewnej nocy – do cholery, czy takie rzeczy zawsze muszą mieć miejsce w nocy? – usłyszał cichy śpiew dochodzący zza okna; niewiele myśląc otworzył je i zaczął wsłuchiwać się w pieśń niesioną przez powiew wiatru. Natychmiast został zganiony przez starszego brata, że nawpuszcza owadów do pokoju, więc zamknął okiennicę i wrócił do łóżka. Śpiew w nieznanym mu języku, którego kompletnie nie rozumiał ukołysał go do snu, a sen ten był słodki i lepki niczym miód. Kolejnego ranka pytał wszystkie siostry po kolei, czy to któraś z nich śpiewała w nocy nie mogąc zasnąć, lecz każda z nich zaprzeczyła. Roy poszedł nawet do starszego brata by zapytać, czy znał tę pieśń, którą słychać było w ich pokoju, ale ten spojrzał na niego dziwacznie i odpowiedział, że nie słyszał żadnej piosenki. Zaledwie dziewięcioletni wtedy chłopiec postanowił sobie, że nikomu więcej nie wspomni o takich rzeczach – nie chciał znów zostać potraktowany w ten sposób, więc milczał, lecz coraz częściej słyszał śpiewy w nocy, które nagle zrobiły się bardziej przerażające niż kojące.
            - Suzie Burnside… - Wyszeptał do siebie bezwiednie starzec. – Słodka Suzie…
Jego myśli znów stoczyły się na tor młodości – przypomniał sobie dzień, w którym przyznał się ukochanej, że w nocy słyszy śpiewy w innym, nieznanym mu języku. Dziewczyna wysłuchała go i właśnie tym zdobyła sobie całkowicie jego serce; do tej pory czuł, że ją kocha, jednak było to niepełne, lecz akceptacja, którą otrzymał z jej strony, sprawiła, że Suzanne posiadła serce Roya na zawsze. Niedługo później w jej życiu pojawił się Frank, jednak Wielebny – który oczywiście nie był jeszcze Wielebnym – nauczył ją sentencji egzorcyzmów i podstawowych wiadomości na temat duchów, które zainteresowały się również nią od kiedy zaczęła zadawać się z Royem. Frank rozdzielił ich, a Suzie powróciła do normalnego świata, zostawiając Rafaela samego ze sobą. Dalszą część historii znacie – nie trudno domyślić się, że mężczyzna szukał ukojenia i znalazł je w Bogu, w kilkugodzinnych modlitwach na klęczkach i zapachu kadzidła żarzącego się powoli w senne popołudnia.

Potem Suzie i Frank pobrali się, spłodzili syna i żyli szczęśliwie przez dwanaście lat. Wielebny widywał ich nawet czasami w kościele, kiedy odprawiał mszę, ale nigdy nie udało mu się nawiązać kontaktu wzrokowego z ukochaną. Za to zawsze przyglądał się Scottowi, który będąc już w wieku pięciu lat, chodził bezkarnie po całym kościele, czasami nawet pochodząc tak blisko, że Rafael mógł pogłaskać go po małej główce. Lecz nadeszła tamta pamiętna noc, gdy ta mała istotka chętnie chodząca na nabożeństwa miała już dwanaście wiosen na karku, a duchy nagle dały o sobie znać. I tak Scott miał szczęśliwe i długie dzieciństwo, pomyślał Wielebny, słuchając bijących właśnie dzwonów, miał szczęście, że zaczął dojrzewać później niż ja. Mimo tego wieść, że w tymże małym i nic nieznaczącym sennym miasteczku żyje jeden z Eregellentów była dla duchownego niczym pieśni, które słyszał każdej nocy – jednocześnie kojące i niepokojące.

Pamiętał jak Suzie przyprowadziła do niego Scotta, którego zapłakane oczy wyglądały na niemalże matczyne. Chłopiec od razu zdobył jego serce i mężczyzna obiecał sobie, że nie zostawi go samego z tym, co właśnie się z nim działo. Przez kilka tygodni szkolił całą rodzinę Morrisonów oraz przekazał im istotną wiedzę, która dopełniła to, co kiedyś powiedział już Suzie. Współczuł chłopcu, bo obowiązki Eregellentów wymagały odpowiedzialności i pełnego oddania, a jednocześnie zostały mu narzucone bez jego zgody. Przez cały ten czas chłopiec ani razu nie skarżył się, że odwiedzają go goście i przez kolejne pięć lat rzeczywiście miał spokój. Nikt nie wiedział dlaczego i wszyscy – państwo Morrisonowie i Wielebny Rafael zdążyli uwierzyć, że ten przebłysk umiejętności już się wypalił i że był to jedynie fałszywy alarm. Mylili się okrutnie, ale my o tym już dobrze wiemy, gdyż przez krótki moment byliśmy świadkami całego zajścia.

 Jednak do tej pory nie wiemy, co tak naprawdę wydarzyło się w ciemności, w którą wkroczyli rodzice Scotta. Sam Wielebny Rafael nie miał pojęcia, co zabiło jego słodką Suzie i Franka, do którego miał mimo wszystko wielki szacunek, ale wiedział jedno: musiało być to coś cholernie potężnego, skoro krucyfiksy i amulety, które im podarował nie podziałały. Kiedy wszystko to działo się zaledwie kilkanaście kilometrów od kościoła, Roy miał przeczucie, że coś bardzo złego ma miejsce w którejś części miasta. Nie mógł spać, a pieśń stawała się nie do wytrzymania, choć na co dzień na zwracał już na nią uwagi. Nad ranem, gdy ciemność ustąpiła pierwszy promieniom słońca, do drzwi plebanii zapukał młody Morrison z szokiem wymalowanym na twarzy, a Wielebny widząc go, zgadł co się wydarzyło. Objął go jak syna i obydwaj płakali nas losem Suzie i Franka.

Aktualnie siedzący w fotelu starzec, zatopiony w gąszczu własnych myśli, drgnął, słysząc pierwsze nuty pieśni śpiewanej przez dusze wędrujące między światami. Dusze, którym Scott pomógł odnaleźć własną drogę i które podążały tam, gdzie zasłużyły poprzez swoje uczynki. Dajmy już odpocząć Royowi po ciężkim dniu, gdyż wychowywanie nastolatka nie należy do łatwych zadań, a gdy ma się dodatkowo na głowie plebanię… Pieśń staje się coraz słabiej słyszalna, gdy szybujemy znów korytarzem, przelotnie zaglądając do pokoju Eregellenta, w którym chłopak śpi spokojnie i bez koszmarów.

~*~
Budzimy się w pokoju Scotta wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca przy akompaniamencie śpiewu porannych ptaków – mamy szczęście, bo chłopiec nadal śpi, a my za chwilę będziemy świadkami pewnych niezwykłych odwiedzin. Przysiadamy więc w kącie, z którego najlepiej widać pogrążoną jeszcze we śnie sylwetkę naszego Eregellenta i w ciszy skupiamy się na nieśmiałym dźwięku, który z każdą sekundą robi się coraz bardziej natarczywy. Na twarzy młodzieńca widzimy pierwsze oznaki zakłóconego snu; marszczy on brwi, a usta zaciska w dwie cienkie linie, zupełnie tak, jakby przed chwilą wgryzł się w soczysty kawałek cytryny.
            - Macte animo, iuvenis… - szepcze istota, która nagle pojawia się tuż przy łóżku Scotta i oczarowuje nas swoją aurą. – Macte animo, iuvenis!
Tym razem głos stworzenia jest głośniejszy i pewniejszy, a sam zarys konturów jej sylwetki staje się dla nas bardziej wyrazisty. Chłopiec otwiera w końcu niechętnie oczy, przeciąga się i wzdycha głęboko.
            - Idź sobie, chcę spać – po czym przewraca się na drugi bok.
Zdezorientowana zjawa podnosi się na nogi i próbuje zrobić coś, by zwrócić na siebie uwagę Eregellenta, jednak jej starania kończą się fiaskiem.
            - Macte animo, iuvenis… - tym razem słowa brzmią niemal błagalnie.
Ostatecznie młody Morrison poddaje się i kapituluje; i tak rozbudził się na tyle, że za nic nie byłby w stanie zasnąć, tym bardziej mając przy uchu jednego z rodzaju tych jęczydup.
            - Nil nisi bene – odpowiada, patrząc na zjawę, która zdążyła przybrać już wyraźny kształt młodego mężczyzny.
Oho, pomyślał Scott, w takim razie czeka mnie długi ranek. Owszem, chłopak miał rację – wiek ducha mówił mu, że jego historia nie jest tak prosta jak krótki żywot zjawy dziecka, która nawiedziła go chwilę po tym, jak wyszedł z cmentarza. Małe dzieci nie miały czasu w życiu by dokonać czegoś niewybaczalnie złego, więc w dużej mierze trafiały od razu do Nieba i nie wymagało to nawet słuchania historii ich żywota. Natomiast dorośli i starsi ludzie mieli bagaż doświadczeń oraz milion złych i dobrych decyzji podjętych w życiu i to Scott miał zaważyć na tym, w którą drogę pokierowane zostaną poszczególne dusze. W pewien sposób „sortował” duchy, choć do tej pory nie miał serca powiedzieć nikomu, że według niego powinien trafić do Piekła. Na szczęście nie spotkał jeszcze osoby, której bezwzględnie musiał coś takiego powiedzieć, ale wiedział, że kiedyś nadejdzie ta chwila.
            - Nazywam się Ryan Parker – powiedział duch, a potem natychmiast zamilkł, zdziwiony. – Jak to?
Scott przyzwyczaił się już do takiej reakcji; była ona dla niego chlebem powszednim, który zjadał na jeden kęs. Z wyświechtaną cierpliwością powtórzył formułkę, którą już od roku karmił każdą duszę, która tego potrzebowała:
            - Jestem Eregellentem, dobrze o tym wiesz. Moim zadaniem jest wysłuchanie twojej historii i zdecydowanie, na którą drogę zasługujesz. Musisz być ze mną całkowicie szczery i odpowiadać na moje pytania, o ile takowe zadam – wyjaśnił. – W tym momencie mówisz w moim aktualnym i swoim dawnym języku, bo tak jest mi łatwiej ciebie słuchać nie zasypiając. Nie cierpię łaciny, bo od razu sprawia, że robię się senny.
Jakby na potwierdzenie tych słów, chłopak ziewnął potężnie, nie kłopocząc się zakryciem ust. Postać młodego mężczyzny przyglądała mu się z ciekawością, z jaką chwilę wcześniej oglądała swoje dłonie.
            - Jak to możliwe, że znowu wyglądam jak człowiek?
Scott spojrzał w oczy zjawie, a w tym spojrzeniu kryła się odrobina politowania i zniecierpliwienia.
            - Bo ja tak na ciebie wpływam. Kawałki materii, z których jesteś zbudowany, wyczuwają, że przejście na drugą stronę jest bliskie, poza tym muszę najpierw ci się przyjrzeć, by podjąć właściwą decyzję – powiedział Morrison bez mrugnięcia okiem.
Duch nadal kontemplował intensywnie swoje ciało, a kiedy chciał obejrzeć się w lustrze, z niesmakiem stwierdził, że nie posiada odbicia.
            - Czyli co, nawet po śmierci ludzie są oceniani pod względem wyglądu?
Scott uśmiechnął się tajemniczo, a my wiemy już, że ten uśmiech oznacza zaintrygowanie. Do tej pory wszystkie dusze grzecznie wykonywały jego polecenia i to on był panem od zadawania pytań, a tu nagle jeden osobnik, Ryan Parker, wyłamuje się ze schematu.
            - To nie o to chodzi. Wygląd odgrywa ważną rolę jeśli chodzi o prawdomówność, widzisz, gdybyś był chmurą latającej materii, nie byłbym w stanie poznać po głosie, czy to co mówisz jest prawdą, czy rzeczywiście miałeś tyle a tyle lat, czy byłeś zdolny do dokonania niektórych rzeczy. No i mimika, ona też jest ważna. Rozumiesz?
Zjawa kiwnęła głową, która z rozmazanej plątaniny stała się wyraźną sylwetką, na której widać było nawet pojedynczy rudy włos. Gdyby nie fakt, że Scott jest Eregellentem, na pewno uwierzylibyśmy w to, co pokazują nam nasze oczy – że dwóch mężczyzn, jeden trochę młodszy i drugi, siedzący na dywanie, rozmawiają o czymś błahym podczas zwykłego spotkania. Mamy jednak zaszczyt być świadomymi tego, co tak naprawdę dzieje się w tym pokoju i kim jest młody Morrison. I uwierzcie, wielu innych chciałoby być na naszym miejscu.
            - No to zaczynamy – mruknął znów Scott. – Nil nisi bene.
            - Muszę jednak najpierw ostrzec, że moja historia jest dość długa – powiedział Ryan, ocierając językiem o usta, czując mrowienie spowodowane tą dziwną mową.
Parker wiedział, że kiedyś był człowiekiem, pamiętał wszystko, co działo się w jego ziemskim życiu, ale jedyne, czego nie potrafił sobie przypomnieć, to mowa i język, którymi się kiedyś posługiwał. Wszystko za sprawą materii, która zadbała o to, by duchy z całego świata, bez względu na to, kim były przed śmiercią, potrafiły porozumieć się w jednym języku. W języku rządzącym światem jak i zaświatami – łaciną.
            - Nawet nie wiesz ile razy słyszałem takie ostrzeżenie. – Scott przewrócił oczyma i znów ziewnął. – Już od dawna nie robi to na mnie wrażenia.
Ryan spojrzał na niego niepewnie, ale moment później stwierdził tylko, że pomimo oschłości i niechęci, chłopak jest dość miły.
            - Tak jak mówiłem, nazywam się Ryan Parker. Umarłem w wieku dziewiętnastu  lat – tu na chwilę zrobił przerwę, by nerwowo przejechać językiem po spierzchniętych wargach. – Moi rodzice nigdy nie byli bogaci, więc osiedlili się w małym miasteczku i tam mieszkali w betonowym bloku przez kilka lat. Najpierw spłodzili mojego starszego brata, Harrego, a dziesięć lat później mnie. Jednak między dwoma ciążami moja matka zakaziła się poprzez zakłucie igłą wirusowym zapaleniem wątroby typu B i od tej pory jej życie nie było tak kolorowe. Pracowała jako laborantka w pobliskim szpitalu i pewnego dnia pobierała krew pacjentowi, a przy zakładaniu nasadki na brudną igłę zupełnie przypadkiem zakłuła się w palec. Nie myślała nawet, że się zakaziła, dowiedziała się o tym wraz z pierwszymi objawami, które nastąpiły kilka miesięcy później. Przez pewien okres czasu leżała w szpitalu, lecz lekarze powiedzieli jej, że są bezsilni. Mimo tego moja mama funkcjonowała normalnie i wróciła do domu. Niedługo potem zaszła w ciążę, tym razem ze mną i co było najbardziej dla mnie zastanawiające, z własnej woli nie poszła ani razu do lekarza żeby zbadać czy wszystko ze mną w porządku. Nie dość, że miała trzydzieści siedem lat, co zwiększało możliwość tego, że urodzę się upośledzony o kilkadziesiąt procent, to na dodatek ta żółtaczka, która jedynie czyhała na odpowiedni moment, żeby prześlizgnąć się przez łożysko do mojego ustroju… Jakby tego było mało, ja pchałem się szybciej na ten świat, niepotrzebnie zresztą, więc urodziłem się cały miesiąc wcześniej niż powinienem. Nie leżałem długo w inkubatorze, bo moje płuca były dobrze rozwinięte, jedynie moja waga i rozmiary pozostawiały wiele do życzenia. Dostałem naciągane 7 w skali APGAR od lekarzy i po kilku tygodniach opuściłem szpital wraz z matką.
Nagle między słowa wtrącił się jakże znany i nielubiany odgłos burczenia w brzuchu Scotta, który – chcąc nie chcąc – zarumienił się lekko ze wstydu. To, że był prawie pełnoletni, wcale nie oznaczało, że nie zachował niektórych reakcji po swojej młodszej wersji.
            - Przepraszam, że ci przerwałem, ale jestem głodny – powiedział ze skruchą. – Chodźmy do kuchni.
Morrison wstał, rozciągnął się i chwycił czapkę z daszkiem leżącą na stoliku, a która była znakiem dla pozostałych księży i ministrantów, że Scott czyni właśnie swoje czary mary i wysłuchuje rozmowy jednej z dusz pragnących przedostać się dalej. Taki znak rozpoznawczy wymyślił sam Wielebny i chłopak nie zamierzał tego bojkotować. Pomysł był dobry, koniec kropka. Tymczasem Ryan przyglądał się ruchom Morrisona, a to, co działo się w jego głowie jest dla nas zagadką. Myśli duchów są trudne i zagmatwane do odczytania, a my nie jesteśmy przecież Eregellentami – mamy jedynie zaszczyt podążać ramię w ramię za jednym z tych niezwykłych ludzi.

~*~

Ryan czekał spokojnie aż Scott da mu znak, że może dalej opowiadać – wywnioskowaliśmy to po niemalże wstydliwie splecionych dłoniach, którymi bawił się, siedząc na jednym z krzeseł. Nadal zastanawiał się, w jaki sposób materia, z której był zbudowany, zdołała zorganizować się na tyle, by znów przypominać ludzkie ciało. Ba, że mógł siedzieć na krześle, a nie przez nie przenikać!
            - Kontynuuj – mruknął Morrison, zasiadając i biorąc się do jedzenia jajecznicy.
Parker z ciekawością przyglądał się posiłkowi, po czym bez zgody właściciela pochwycił w palce kawałek jajka i wrzucił go do ust, spodziewając się poczuć na języku słodko-słony smak. Zawiódł się jednak, uświadamiając sobie, że kęs jedzenia spadł na krzesło, przelatując przez jego postać na wylot.
            - Nie ma co, metabolizm to ty masz niezły – zachichotał Scott, przy czym jego zmęczona twarz przybrała dziecięcych rysów, a dołki w policzkach jedynie pogłębiły to wrażenie.
Ryan uśmiechnął się i puścił jego słowa mimo uszu.
            - Na czym skończyłem? – Zapytał bezwiednie.
            - Na tym, że wyszedłeś ze szpitala i wróciłeś do domu.
            - Ach, no tak – Parker zamyślił się chwilę, przygryzając czubek kciuka. – Po moich narodzinach matka wpadła w depresję i rzadko się mną interesowała. Bardziej wychowywał mnie wtedy mój dziesięcioletni brat, choć on sam musiał chodzić do szkoły. Chyba mnie lubił, lecz podobno był okropnie zazdrosny, że tata poświęcał mi więcej czasu, bo i tak miał go mało, gdyż praktycznie zawsze był w pracy. Mimo tego nie przelewało nam się; bywały miesiące, kiedy jedliśmy jak najtaniej, a pod sam koniec nie było nawet mowy o ciepłym posiłku. Ja nosiłem ubrania po moim starszym bracie, a on dostawał je od kuzynostwa, które z nich już wyrosło. Na tym praktycznie minęło mi kilka lat, choć oczywiście niewiele pamiętam z tego okresu.
W tym momencie jeden z nowych księży podszedł do stołu, przy którym siedzieli i z ciekawością przyjrzał się Scottowi. Natomiast Ryan zaczął obserwować go, dokładnie lustrując uśmiechniętą twarz, która wyrastała z czarnej sutanny zwieńczonej koloratką.
            - Czy ty właśnie rozmawiasz z duchem? – Zapytał, nie kryjąc swojej ciekawości.
Morrison uniósł jedną brew, zdumiony bezpośredniością duchownego.
            - Taak – odparł, przełykając kęs jajecznicy.
Ksiądz jeszcze bardziej się podekscytował i zaczął rozglądać się dookoła.
            - Gdzie on jest? Siedzi, stoi, czy lewituje?
Nie czekając na odpowiedź Eregellenta zacząć wodzić na oślep rękoma w powietrzu, zwracając na siebie uwagę innych osób przebywających w kuchni. Moment później Ryan dostał nieprzyjemnych mdłości, gdyż duchowny musnął jego klatkę piersiową i przebił ją pięścią na wylot, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
            - Zabierz go, proszę. Niedobrze mi – wydusił z siebie Parker.
Scott posłał mu przepraszające spojrzenie i wstał, biorąc do ręki pusty już talerz.
            - Panie Dipust, niech pan nie zachowuje się jak dziecko – mruknął, mijając duchownego. – Chodź, pójdziemy tam, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Ryan słysząc jego słowa, wstał i ominął łukiem nieprzyjemnego księdza, któremu zrzedła mina. Mężczyzna odprowadził Morrisona wzrokiem do wyjścia, a potem westchnął.

Chłopcy wrócili do pokoju i znów zajęli te same miejsca; Parker usiadł ze skrzyżowanymi nogami na dywanie, a Scott rzucił się na łóżko.
            - Dużo jeszcze zostało tej historii? – Zapytał Eregellent, przyprawiając ducha o zakłopotanie.
            - Mówiłem, że będzie długa…
            - Nieważne – uciął chłopak. – Im szybciej ją opowiesz, tym szybciej wykopię cię na drugą stronę.
Słowa Morrisona sprawiły przykrość Ryanowi, lecz ten, zahartowany doświadczeniami, jakie spotkały go w życiu, próbował się tym nie przejąć. O ile lepiej byłoby, pomyślał, gdyby duchy nie miały uczuć…
            - Gdybym powiedział, że moje dzieciństwo było jedną wielką porażką, to okrutnie bym skłamał. Od kiedy mogłem wychodzić sam na dwór i bawić się z innymi dzieciakami, nastał najlepszy okres w moim i tak krótkim życiu. Codziennie wychodziłem skoro świt i wracałem późno do domu po całym dniu spędzonym na jeździe na rowerze, okładaniu się kijami i kopaniu piłki. Ot, takie chłopięce zabawy, które i ty pewnie znasz, prawda? – Parker spojrzał na Scotta w poszukiwaniu potwierdzenia jego słów, ale zastał chłopaka leżącego z zamkniętymi oczyma. Miał nadzieję, że ten nie zasnął. -  Nieważne. Potem trafiłem do zerówki. Miałem może sześć, siedem lat, nie pamiętam. Nie wspominam tego roku jako bardzo udanego, bo nie lubiłem większości dzieci z grupy, a one nie lubiły mnie. No cóż.
Ryan zerknął niepewnie na leżącego na łóżku Morrisona, bojąc się, że ten jednak śpi w najlepsze. Wbrew jego przekonaniom, Eregellent drgnął po chwili, nie słysząc kontynuacji opowieści i spojrzał na ducha pytającym wzrokiem. Parkerowi zrobiło się głupio i zaczął znów opowiadać, choć na początku jego język nieco potykał się o własne nogi.
            - Potem nadeszła podstawówka; sześć lat udręczania się z tymi samymi osobami, których albo się lubiło, albo nie cierpiało. Wtedy też po raz pierwszy się zaprzyjaźniłem i po raz pierwszy byłem z premedytacją dla kogoś niemiły. Była u nas w klasie dziewczyna, nie pamiętam nawet jej imienia, ale chyba zaczynało się na literę ”C”, która pochodziła z jeszcze biedniejszej rodziny niż moja. Z tego powodu wszyscy jej dokuczali i w tym ja, choć jeśli mam być sprawiedliwy, nie sprawiało mi to przyjemności, więc po kilku razach zaprzestałem tego. Pierwsze macki przełomu pojawiły się w piątej klasie; dotąd byłem posłuszny wobec rozkazów rodziców i byłem na każde ich zawołanie. To oni decydowali w co mam się ubierać i co mam w danym momencie robić. W piątej klasie przestało mi się to podobać, bo chciałem sam podejmować decyzje, które mogłem, mając jedenaście lat. Nie obyło się bez kłótni, ale koniec końców matka pozwoliła mi wybierać sobie ubrania, które chciałbym nosić.
W tym momencie bezlitosny los znowu przerwał wywód Ryana, pod postacią Wielebnego zaglądającego do pokoju.
            - Scott, mam przeczucie – powiedział duchowny, wchodząc do środka. Zignorował nawet fakt, że chłopiec miał naciągniętą na głowę czapkę. – Złe przeczucie. Bardzo złe przeczucie.
Eregellent usiadł prosto jak struna i spojrzał ze strachem na starca. Powrót do świata rzeczywistego z podróży po życiu Ryana był dość trudny. My również staliśmy się czujni, zaalarmowani niepokojącymi słowami ojca Rafaela.
            - To znaczy? Powiedz mi coś więcej!
Wielebny usiadł ciężko na łóżku i pomasował intensywnie skronie. Jego zgarbiona postać wydawała się jeszcze mniejsza i starsza niż w rzeczywistości. Ryan siedzący na dywanie również wstał i podszedł bliżej, a na jego twarzy wykwitł niepewny wyraz.
            - Wygląda na roztrzęsionego, zawołaj kogoś żeby zaparzył mu ziółka na uspokojenie – mruknął Parker zmartwiony.
Starzec podniósł nagle głowę i spojrzał duchowi prosto w oczy, choć było to niemożliwe, wręcz cholernie niemożliwe.
            - Jestem spokojny - mruknął starzec, a Ryan wytrzeszczył oczy w niedowierzaniu.
            - On mnie słyszy? Jak to? – Zapytał, patrząc na Scotta i wpędzając siebie w jeszcze większy strach.
Młody Morrison siedział na łóżku, a jego twarz była bledsza niż ściana; była to mina, którą ludzie robią, słysząc coś naprawdę okropnego. Na szczęście myśli Eregellenta nie są dla nas zagadką – możemy z łatwością, z jaką nóż wchodzi w ciepłe masło, wniknąć w to, co kłębiło się w jego głowie. Bez trudu odczytujemy coś, co tak bardzo wstrząsnęło chłopcem, a mianowicie fakt, że Wielebny słyszał Ryana. Może dla nas jest to czymś mało znaczący, bo w końcu, jak wiemy, duchowny również otrzymał od losu kawałek umiejętności porozumiewania się z duchami, jednak…
            - Dlaczego słyszysz ducha? – Zapytał Scott bezbarwnym tonem, a jego oczy wypełniły się łzami.
Dopiero rok temu stracił rodziców i długo zbierał się z tego powodu do kupy, a teraz miał stracić również Wielebnego?
            - Sam już pewnie się domyśliłeś – mruknął cicho starzec. – Niedługo umrę, jestem bliżej krawędzi i zaczynam coraz lepiej dogadywać się z tym drugim światem. Mimo wszystko chcę, żebyś stąd wyjechał. Nie wiem gdzie, ale jednego jestem pewien; nie możesz zostać w tym mieście.
Scott chwytał słowa Wielebnego z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale znając życie postąpi tak, jak rozkaże mu duchowny.
            - Jeśli jednak moje przeczucia okażą się błędne, i prośmy Boga by tak się stało, ktoś na pewno skontaktuje się z tobą, by poinformować cię o wszystkim. Jasne?
Morrison przytaknął jedynie, bo ze ściśniętego gardła nie chciał wydobyć się ani jeden dźwięk. Ryan znacznie spochmurniał i raz po raz wpatrywał się na zmianę w twarz starca i Scotta.
            - Spakuj się jak najszybciej i jeszcze dziś stąd uciekaj. Dam ci pieniądze i jedzenie na drogę. Nie zapomnij ciepło się ubrać i wziąć bielizny na zmianę. Masz nie sypiać na ławkach w parku, tylko w motelach, ale zawsze musisz zachować czujność. Wiesz dobrze, że poza kościołem jesteś bardziej podatny na Ich ataki, więc najlepiej byłoby, gdybyś zawsze był w pobliżu jakiegoś świętego miejsca. Nie osiadaj nigdzie na dłużej, bo to jest niebezpieczne, najlepiej będzie jeśli stale będziesz podróżował z miejsca na miejsce.
Gdy starzec pouczał Eregellenta, ten zerwał się na nogi, wyciągnął spod łóżka plecak i zaczął pakować do niego mnóstwo rzeczy. Nie zwracał już uwagi na Ryana i raz po raz przechodził przez niego jakąś częścią ciała, lecz duch nie wzdrygał się tak, jak wtedy, gdy zrobił to ksiądz. Dotyk Scotta był kojący i naprawdę chcielibyśmy dowiedzieć się dlaczego tak jest, ale myśli Parkera są dla nas niedostępne.
            - Dbaj o to, byś każdego dnia zjadł chociaż jeden ciepły posiłek. A jak zachorujesz, to wypij herbatę z miodem gryczanym albo mleko z czosnkiem i…
            - A co ze mną? – Pytanie Ryana wcięło się w połowę zdania starca.
Morrison zatrzymał się na chwilę, obrzucił ducha zamyślonym spojrzeniem i podjął szybką decyzję.
            - Jak to co? Jedziesz ze mną – wyszczerzył się. – Tylko nie będę mógł rozmawiać z tobą w miejscach publicznych, bo uznają mnie za świra.
Parker uśmiechnął się, praktycznie zapominając o Wielebnym, który coraz bardziej się garbił.
            - Dobra, mam już wszystko – oznajmił chłopak, zarzucając na grzbiet nieprzemakalną kurtkę.
Duchowny podniósł się i z głębokiej kieszeni sutanny wyciągnął rulon pieniędzy ściśnięty gumką. Na ich widok Scottowi zakręciło się w głowie – nigdy w życiu nie widział na oczy tak dużej kwoty.
            - Chodźmy do kuchni po jedzenie i miód – mruknął starzec i żwawym krokiem wyszedł na korytarz.
Za nim podążył Morrison i Ryan, a my polecieliśmy za nimi, nie chcąc stracić ani chwili z tego wydarzenia.

~*~

Na dworcu było niewiele ludzi, z czego Scott się ucieszył, oczywiście ze względu na swojego niewidzialnego przyjaciela. Po pożegnaniu się z Wielebnym i długim uścisku chłopak czuł się niesamowicie samotny, bo przypomniała mu się tamta upiorna noc, kiedy wiedział, że już więcej nie zobaczy swoich rodziców. Próbował nie płakać, ale pojedyncze łzy utorowały sobie drogę na jego polikach. Ryan, który przyglądał się temu w milczeniu, próbował pocieszyć go, ale za każdym razem, gdy próbował położyć rękę na jego ramieniu, ona zwyczajnie przelatywała przez niego jak przez mgłę. I nie musimy potrafić czytać mu w myślach, żeby wiedzieć, że był z tego powodu naprawdę smutny.
            - Dokąd jedziemy? – Zapytał w końcu Parker, mając dość ciszy.
Scott spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem, w którym brakowało jego wcześniejszej zadziorności.
            - Jeszcze nie wiem – odparł. – Ale przecież tobie to i tak nie robi różnicy. Jesteś duchem, a martwi nie płacą za bilet.
Ryan poczuł się mocno urażony jego słowami, choć chłopak przecież mówił cholerną prawdę. Nie odzywał się już więcej, dając Eregellentowi spokój, by ten mógł cierpieć w ciszy nad straceniem kolejnej ważnej osoby w swoim życiu. My również nie zamierzamy mu przeszkadzać, więc spokojnie usuniemy się z tej scenerii i polecimy w stronę kościoła, w którym jeszcze niedawno Morrison znajdował swój dom. Nim tam dotrzemy zapadnie już mrok, a z doświadczenia wiemy już, że wszystko co złe, lubi dziać się szczególnie nocą.

~*~

Wielebny wiedział już, że ta noc będzie jego ostatnią na tym ziemskim padole. Oczywiście, nie był gotowy na śmierć – ale kto niby, do cholery jasnej, kiedykolwiek byłby na nią gotowy? – lecz wiedział, że musi ponieść ofiarę, by Scott zdążył uciec. Był w stanie poświęcić się dla ukochanego syna Suzie, ale nie tylko dlatego, że obiecał to swojej miłości. Dlatego też, że to było jego powołaniem, przez które wstąpił do kleru - dopiero teraz to pojął, w ostatnich godzinach swojego życia.  Nie wiedział co tak naprawdę go czeka, lecz czuł, że było to coś potężnego i najprawdopodobniej już nam znanego. Był to stwór, który odebrał życie słodkiej Suzie i Frankowi, mężczyźnie zasługującemu na szacunek.
            - Veritas de Santare – mruknął do siebie starzec.
Jedyne, co mógł teraz zrobić, to zwołać braci, by wysypali każdy próg drzwi i okien grubą warstwą soli i przygotowali krucyfiksy oraz wodę święconą. Gdy wszystko było już gotowe, usiedli w wielkim kręgu, zapalili kadziła i jednym głosem, jak jeden organizm zaczęli wspólną modlitwę do Boga.
            - In Te, Domine, speravi, non confudar. Jesu, in Te confide – słowa jak chmara pszczół przetaczały się po wnętrzu kaplicy, odbijając się od kopuły i ceglanych ścian.
Za oknem panowała ciemność, która matką jest dla równie ciemnych stworów. Dalibyśmy wszystko, by nigdy nie ujrzeć tego, co chowa się za tajemniczym płaszczem nocy, lecz tym razem nasz zdrowy rozsądek nie wygrał. Czekamy więc razem z duchownymi, wsłuchując się w modlitwy do Boga, Jezusa i Maryi, czując, że zło się zbliża. I to nie byle jakie zło. Zło najgorszego pokroju, które to szepcze ludziom do ucha co mają zrobić z trzymanych przez nich pistoletem bądź nożem. Zło, które powoli, powolutku wkrada się do serca, a potem jest już niemożliwe do usunięcia. Zło, którego wszyscy mądrzy lękają się, a głupcy czczą dopóki nie przejrzą na oczy. Zło w czystej, nieskalanej postaci, sunące właśnie w stronę kaplicy, by zatopić zęby w jedynym w promieniu kilkuset kilometrów Eregellencie.    
Sub tuum praesidium confugimus, Mater misericordiae, Tu nos ab hoste protege, et hora mortis suscipe… - Dźwięczny i melodyjny ton modlitwy dla postronnego obserwatora wydawałaby się mantrą, wypowiadaną podczas transu.
Wszyscy, bez wyjątku, poczuli już, że zło jest blisko i jest głodne. Oj tak, bardzo głodne i żądne ludzkiej krwi. Nikt nie wiedział jednak, czego się spodziewać – pod jaką postacią przybędzie zło i co jest w stanie zrobić, by dostać to, co pragnie?
            - Przygotujcie się, zaraz tu będzie – krzyknął Wielebny do współtowarzyszy.
 Modlitwa została przerwana, a każdy z duchownych chwycił w dłoń kropidło zanurzone wcześniej po trzon w wodzie święconej. Wszyscy jak jeden mąż skierowali się w stronę drzwi kaplicy, oczekując nadejścia zła właśnie stamtąd i stanęli w napięciu.
            - Jeszcze chwila – powiedział Rafael. Nie czuł się tak rześki i pełen energii od kiedy poznał słodką Suzie. - Zaczynamy na trzy. Raz… dwa…
Nagle drzwi kaplicy otworzyły się z okropnym skrzypnięciem, a część lamp znajdujących się przy wejściu po prostu zgasło. Do środka wtargnęły rozmazane czarne kształty, które biegnąc, a raczej lewitując, powarkiwały głośno jak głodne pitbulle. Kilku księży zdążyło krzyknąć zanim ciemne masy skoczyły na nich i zadały im katusze, o jakich nigdy nie śnili w najgorszych koszmarach. Jednak to nie kłębowiska bezkształtnej materii były największym problemem – był nim, a raczej była postać, która powoli wkroczyła do kaplicy, na razie zostając w zasięgu cienia.
            -… trzy!
Na ten sygnał duchowni przeżegnali się, a potem gardłowymi, męskimi głosami, zaczęli wręcz śpiewać jak upiorną pieśń, sentencję używaną do egzorcyzmów:
            - Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica potestas, omnis incursio infernalis adversarii, omnis legio, omnis congregation et secta diabolica – kłębowiska materii wręcz wybuchały od mocy tych słów, lecz schowana w ciemności postać ani drgnęła, tak jakby starania księży nawet jej nie łaskotały. -  Ergo draco maledicte et omnis legio diabolica adjuramus te. Cessa decipere humanas creaturas, eisque aeterae Perditionis venerum propinare. Vade, Satana!
I wtedy właśnie twarz postaci wychyliła się z mroku, sprawiając, że morale duchownych upadły, wróżąc im niechybną porażkę. W drzwiach kaplicy stała słodka Suzie Burnside, którą wszyscy znali i uwielbiali, a która od ponad roku leżała pod płytą nagrobną przyozdobionej przez jej syna czerwoną różą. Wielebny najbardziej to przeżył; spojrzał w twarz kobiecie, której przez te wszystkie lata nie przestał kochać i nagle nie był w stanie nawet się poruszyć. Nikt nie potrafił zaatakować Suzanny i o to właśnie w tym wszystkim chodziło. Może i było to nieczyste zagranie, ale kto powiedział, że zło będzie fair?
            - Wyciągnijcie wodę święconą! – Krzyknął ojciec Dipust, którego poznaliśmy tego samego dnia milion lat temu na stołówce.
Jednak szczęście jeszcze uśmiechnęło się do Wielebnego i jest świty – nowy ksiądz nie miał skrupułów, jeśli chodziło o zaatakowanie kogoś, kto udawał jedynie słodką Suzie, bo ojciec Dipust zwyczajnie nie zdążył jej jeszcze poznać i już nie będzie miał na to szansy. Rafael, który aktualnie był bardziej Royem, oprzytomniał nagle i chwycił pewnie za swoje kropidło, upewniając się, że jest dobrze namoczone.
            - Teraz! – Krzyknął Wielebny i razem z resztą wylał łącznie kilka litrów wody święconej na nic niespodziewającego się potwora, który miał czelność udawać jego ukochaną.
Stwór zaskrzeczał głośno, a jazgot ten sprawił, że większość z księży ogłuchła natychmiast na jedno, bądź dwoje uszu. Niektórzy padli na ziemię, trzymając się mocno za głowę i już nie wstając z klęczek.
            - Pożałujecie tego, wy nędzne, ludzkie pokraki! – Głos potwora na pewno nie był tak kobiecy jak głos Suzie Burnside, co dało odwagę księżom do kolejnego ataku.
Mogłoby się wydawać, że dobra passa nagle stanęła po stronie Wielebnego, a szala zwycięstwa mówiła sama za siebie. Lecz, moi drodzy, nie ulegajmy chwilowym złudzeniom, gdyż Zło jest naprawdę przebiegłe i podstępne; jest jak lis, który wkrada się nocą do kurnika i dusi wszystkie kury, kiedy te śpią spokojnie na grzędach.
            - Ecce ego, Summum Malum! – Warknęła istota, która już wcale nie przypominała Suzie.
Jakby na jej komendę z sufitu zaczęły zlatywać dziwne stwory, które nie przypominały żadnego żyjącego na ziemi zwierzęcia. Ich ogromne skrzydła oplecione ohydną skórą były najeżone kolcami, które wbijały się z łatwością w ludzkie ciała. Kaplicę wypełniły krzyki bólu i cierpienia, a zastępy księży malały w zastraszającym tempie.
            - Apage, Satanas! –Krzyknął Wielebny, trzymając przed sobą krucyfiks, który pulsował delikatnie białym światłem.
Stwór zmrużył oczy i syknął wściekle, przyczajając się jak drapieżnik na swoją ofiarę. Trudno nam uwierzyć, ale całe to wydarzenie trwało już dobrych parę godzin i niedługo powinien ich zastać brzask. Potwór musiał wybić księży co do jednego, a Wielebny wiedział, że światło wżarłoby się w skórę stwora jak kwas siarkowy w ludzkie ciało, więc grał na zwłokę jak najbardziej odwlekając od siebie centralne starcie. Zło jednak wyczuło jego podstęp, a my dobrze wiemy, że obawiało się słońca, wnioskując po niepokojących spojrzeniach rzucanych przez nie w stronę witrażowych okien kaplicy.
            - Finis! – Wrzasnął potwór i wszystko nagle pociemniało.
Sylwetka stwora zaczęła rozszerzać się i rozciągać, osiągając ogromne rozmiary, a potem część jej po prostu rozkruszyła się na małe kawałeczki. Księża, którzy zostali jeszcze przy życiu, oglądali to przedstawienie i błędnie zinterpretowali je jako osłabienie przeciwnika. Bardzo, naprawdę bardzo się mylili. Malutkie kawałki wraz z podmuchem wiatru pochodzącego z otwartych drzwi przedostały się w ich stronę i osiadły na twarzy, włosach, ubraniach. Zaczęły wżerać się powoli w skórę, zostawiając za sobą czarne i niemożliwe do zmazania plamy. Z trwogą przyglądamy się jak na ciele ojca Dipusta, jak i ojca Cornela, i wielu, wielu innych pojawiają się czarne owalne kształty, które z każdą minutą stawały się coraz większe.
            - Nie dajcie się dotknąć temu pyłowi! – Krzyknął Wielebny, ale było już za późno.
Ci, którzy niemalże cali pokryci byli już plamami, nagle zaczęli rzucać się z krzykiem na swoich braci i zabijać siebie nawzajem w mgnieniu oka. Tymczasem stwór zbliżył się do ojca Rafaela, który czuł się kompletnie zdezorientowany tym, co działo się wokół niego i nie potrafił pojąć jak to możliwe, skoro przed chwilą, przed sekundą jeszcze wygrywali. Nie zauważył nawet, kiedy czarna łapa chwyciła go wpół i uniosła do góry, przed oblicze potwora.
            - Miseri homo – wargi stwora, albo coś, co wydawało się, że jest wargami, wygięły się w szyderczym uśmiechu, ukazując rząd ostrych jak brzytwa kłów.
Podczas gdy ostatni księża popełniali samobójstwo, zmuszeni przez cząstki Zła, które się w nich zakorzeniły, Wielebny patrzył jak zahipnotyzowany w wielkie ślepia potwora o czerwonej, pulsującej barwie. Czuł się tak, jakby był w innym wszechświecie, a krzyki jego ginących braci były jedynie przekomarzaniem się mew nad którąś z krajowych plaż.
            - Rozpruję cię, a potem zostawię tutaj z trzewiami na wierzchu, byś gnił i umarł, patrząc na swoją porażkę, ludzka wywłoko – warknął stwór, ośmielając się znów przemówić nie po łacinie.
W odpowiedzi Wielebny jedynie splunął w coś, co – nie wiadomo czy błędnie – uważał za twarz potwora. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia.
            - Żegnaj, Wielebny głupcze. Do zobaczenia w piekle.
Zło wyciągnęło swoje szpony, które wbiły się w brzuch mężczyzny i przebiło jego skórę bez większego wysiłku. Gdy dotarło do jelit, Rafael przymknął oczy i wyobraził sobie twarz słodkiej Suzie, dziewczyny, którą pokochał, dziewczyny, która skradła jego serce, dziewczyny, do której niedługo dołączy w zaświatach. Poczuł jak gorąca krew spływa mu po nogach, a ból był przerażający, lecz mimo to dzielnie trzymał się swojej przytomności, czując, że jego rola jeszcze się nie skończyła. Potwór dotrzymał obietnicy i zrobił wszystko tak jak powiedział; ułożył Wielebnego na podłodze kaplicy, a sznur jego jelit wysunął się mu się z jamy brzusznej niczym szaroczerwony naszyjnik z korali. Stwór zaczął wracać do normalnej postaci, znów udając Suzanne i odwrócił się bez słowa plecami do konającego na podłodze mężczyzny.
            - Suzie… - wycharczał starzec. – Słodka Suzie…
Nagle jeden z latających stworów pojawił się znikąd i podleciał szybko do podobizny matki Scotta. Wielebny myślał, że się przewidział, jednak zwierzopodobne coś zaatakowało szponami plecy potwora, po czym wbiły kolczaste skrzydła po obu stronach ramion postaci. Stwór zawył ze złości, a potem jednym ciosem powalił latające coś na ziemię. Zło dotknęło ran, z których nie leciała krew, tylko ohydna, żółtawa maź podobna do ropy i skrzywiło się znacznie. Potem oddaliło się szybko, by uciec przed pierwszymi promieniami słońca.

Wielebnemu zostało co najwyżej pół godziny życia, które miał spędzić między martwymi braćmi leżącymi na podłodze i truchłami mar, które zniknęły jednak wraz z nastaniem nowego dnia. My natomiast musimy się spieszyć, by dotrzeć do Scotta przed tym, jak ojciec Rafael skona. Musimy dostać się do pociągu, do którego właśnie wsiada młody Morrison wraz z Ryanem. Czas leci, zegar tyka, a my wylatujemy z kaplicy, zostawiając Wielebnego w samotności i choć z chęcią potowarzyszylibyśmy mu w ostatnich minutach jego życia, musimy ruszać w drogę.

~*~

Docieramy do pociągu w momencie, gdy krajobraz za oknem zmienia się z typowo miejskiego w gęstwinę drzew i łany wijących się łąk i pól. Idealnie zdążyliśmy, by przysłuchać się rozmowie, którą zaczął sam Scott.
            - Już po wszystkim – mruknął prawie że do siebie.
Wraz z Ryanem siedzieli w pustym przedziale i jak na razie nikt nie odważył się zakłócić im spokoju.
            - Jak to? – Zapytał, nie rozumiejąc.
Eregellent westchnął, uciszając głosy w swojej głowie, znaczące tylko o jednym: wszyscy, a przynajmniej większość księży z kościoła, w którym spędził zaledwie rok, oddała życie, by mógł uciec.
            - Słyszałem mówiące do mnie duchy braci, które poszły od razu do nieba – wyjaśnił Morrison. – Było ich tak dużo…
Parker po raz kolejny chciał pocieszyć chłopca, jednak wiedział, że nawet gdyby bardzo chciał, jego starania nie przyniosłyby skutku.
            - A Wielebny? Jego też słyszałeś?
Scott pokręcił głową w zaprzeczeniu.
            - Może w takim razie wygrali? Pokonali to coś, co chciało przyjść po ciebie?
Młodzieniec podniósł wzrok na swojego towarzysza.
            - Jak to po mnie? Dlaczego tak myślisz? – Zapytał niepewnie.
Dobrze wiemy, że chłopiec nie grał – naprawdę nie wyobrażał sobie, żeby w całej tej sprawie chodziły tylko… o niego samego. Ryan uśmiechnął się smutno.
            - Scott, jesteś potężnym i ważnym dla świata i zaświatów Eregellentem, musisz zdać sobie z tego sprawę. – Urwał i zmoczył językiem dolną wargę. - Powiedz mi, ile dusz wysłałeś do tej pory do Piekła?
            - Żadnej – Morrison nie zwlekał z odpowiedzią.
            - No właśnie. W tym rzecz. Myślisz, że Zło cieszy się z tego powodu i że przy najbliższej okazji pogłaskałoby cię po głowie, by nagrodzić za wspaniale wykonaną robotę? Nigdy w życiu. Zło ma cię na celowniku i chce się ciebie pozbyć, by dusze nawet największych świętoszków przeszły na ciemną stronę mocy. A wiesz dobrze, że niewiele potrzeba, by najczystszy duch zbłądził, prawda?
Morrison kiwnął głową na znak, że zgadza się ze swoim towarzyszem. W tym momencie w kościele oddalonym o dobre kilkadziesiąt metrów od aktualnego położenia chłopców, dusza Wielebnego w końcu opuściła jego sponiewierane ciało. Scott drgnął jak pod dotknięciem magicznej różdżki zwanej przeczuciem.
            - Już po nim – mruknął. – On też zginął.
Ryan wiedział już, o co chodzi, gdyż czuł jak duch Wielebnego zbliża się do nich w zastraszającym tempie.
            - Dlaczego nie poszedł od razu do Nieba tak jak inni księża? – Zapytał Parker ze zdziwieniem.
            - Nie wiem – odpowiedział mu Eregellent, gdy postać Rafaela zmaterializowała się tuż koło niego. – Ojcze…
Wielebny uciszył go gestem dłoni, a na jego twarzy pojawił się wyraz twarzy świadczący o jego pośpiechu.
            - Chłopcze, mam mało czasu, a wiele do opowiedzenia. W nocy zaatakował nas stwór, który był czystym wcieleniem zła ukrywającym się pod fałszywą postacią twojej matki. Nie możesz się wahać go zniszczyć, tak jak my to zrobiliśmy przez nasze uczucia. To nie jest twoja mama, to nie jest prawdziwa Suzie Morrison, którą znałeś. Jest to tylko jej tania imitacja, która przy pierwszej lepszej okazji zostanie zastąpiona czymś innym – starzec mówił szybko i gorączkowo gestykulował. – Egzorcyzmy nie zrobiły na tym potworze żadnego wrażenia, a woda święcona ledwie go połaskotała. Przeląkł się mojego krucyfiksu, ale został on w kościele przy moich zwłokach… Widziałem jednak jak jeden z latających stworów, którego ohydności nie potrafię nawet opisać słowami, zaatakował swojego pana, dla którego chwilę wcześniej zabijał naszych braci. Nie wiem czym był i skąd pochodził, ale zranił Zło i to nie byle jak.
Ryan słuchał uważnie, a gdy starzec wspomniał o dziwnym stworzeniu, podniósł na niego wzrok. My jednak możemy jedynie domyślać się, co to mogło znaczyć, gdyż myśli ducha nadal są dla nas niedostępne.
            - Czyli jednak istnieje sposób, by pozbyć się Zła? – Zapytał Scott, a jego głos był boleśnie przepełniony nadzieją.
Starzec znacznie spochmurniał i spojrzał w oczy synowi ukochanej słodkiej Suzie.
            - Nie mam pojęcia – odpowiedział, ściągając myśli chłopca z powrotem na ziemię. – Ale wiem, że mój czas ucieka, więc przejdźmy do tego, co potrafisz najlepiej robić.
W jednym momencie niepewny młody Morrison zmienił się w stanowczego Eregellenta, który od ponad roku pomagał duszom przejść na drugą stronę.
            - W takim razie opowiedz mi swoją historię – powiedział cicho.
Wielebny spojrzał na niego smutno, a w jego oczach rozbłysła tęsknota.
            - Na to też nie mamy czasu, ale wiem dobrze z czego muszę ci się wyspowiadać żeby uzyskać przepustkę – wyjaśnił starzec.
Scott poczuł się lekko wytrącony z równowagi, tak jakby ojciec Rafael zburzył wszystko, w co do tej pory wierzył chłopak.
            - Jak to? Nie muszę słuchać całej historii twojego życia?
            - Nie. Twoim zadaniem jest poznanie prawdy, dlaczego dana dusza nie ma ustalonego z góry wejścia do Nieba, a robisz to poprzez wysłuchiwanie szczerej historii życia. Ja dobrze wiem co mnie tu trzyma i muszę ci to powiedzieć, żeby przejść na drugą stronę.
Morrison czekał więc w ciszy na wyznanie starca, a gdy z jego ust padły pierwsze słowa, poczuł wielkie współczucie dla tego człowieka i niemal go pokochał.
            - Twoja matka była dla mnie całym życiem od kiedy ją poznałem. Do tej pory targa mną miłość do niej i nie mogę doczekać się naszego spotkania po drugiej stronie. Wręcz słyszę jak mnie wzywa, by zamknąć mnie w swoich ramionach pierwszy raz od tak dawna…
Eregellent obdarzył mężczyznę lekkim uśmiechem, a potem przeżegnał się, przymykając oczy.
            - Requiescat in pace – mruknął, a kiedy otworzył oczy, starca już przy nim nie było.
Ryan wiedział, że Scott potrzebował chwili samotności, więc nie zakłócał ciszy swoimi wywodami. My także domyślamy się, że lepiej byłoby gdybyśmy na chwilę zniknęli, dając chłopcu intymność. Wzbijamy się więc i wylatujemy z pociągu, nadal jednak lecąc obok, by nie stracić go kompletnie z oczu. Wpatrujemy się w zielony krajobraz i piękny, choć pochmurny dzień, który powstał po tak upiornej nocy.

~*~

Tego samego dnia po południu chłopcy postawili stopy na dworcu kolejowym i raźnie ruszyli w stronę centrum nieznanego miasta. Ryan milczał i nie chciał zaczynać rozmowy – wolał, by to Scott pierwszy się odezwał. Morrison natomiast zatopiony był we własnych myślach i zupełnie zapomniał o tym, że ma towarzysza. Dopiero gdy uporządkował sobie wszystko w głowie i pogodził się ze swoim losem, usiadł na najbliższej ławce i przywołał do siebie Parkera.
            - Skończyłeś na piątej klasie podstawówki – zagaił. – Mów dalej.
Chłopak usiadł koło niego i spokojnie zaczął mówić cichym lekkim głosem.
            - Moje do tej pory dość dobre relacje z rodzicami nagle zaczęły bardzo się psuć, gdyż przejrzałem na oczy i zrozumiałem jak wiele błędów popełniali. Buntowałem się w każdej kategorii, w której mogłem i trwało to do drugiej klasy gimnazjum. Był to okres krzyków, awantur i trzaskania drzwiami, który wspominam teraz z lekką czułością, bo później było  tylko gorzej – Ryan spojrzał na Eregellenta nieobecnym wzrokiem. – A potem nadeszła trzecia i ostatnia klasa… To był dla mnie najprzyjemniejszy rok, bo zakochałem się zupełnie na poważnie, lecz wciąż kłóciłem się z rodzicami. Mimo wszystko powoli staczałem się w ramiona depresji nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nagle wszystkie rzeczy, które sprawiały mi przyjemność, stały się obojętne i świat skąpany był w odcieniach szarości. Przeżyłem tak ponad trzy lata, a potem, pewnego dnia, stwierdziłem, że mam dość. Po prostu nie byłem w stanie dalej żyć.
Scott wiedział już, że teraz historia przejdzie do najgorszego momentu, więc zaczął przyglądać się swoim dłoniom.
            - Skoczyłem z mostu wprost pod pędzący pociąg i w ułamku sekundy już nie żyłem. Patrzyłem na swoje martwe ciało leżące na torach i ludzi, którzy nagle zbiegli się, by zobaczyć co się stało. Szkoda, że zainteresowali się mną dopiero wtedy, gdy było już po wszystkim. Oto cała historia…
Morrison spojrzał w oczy chłopakowi, wahając się nad wykonaniem tego, co musiał zrobić. Z trudnością podniósł dłoń, a potem przeżegnał się powoli, robiąc wszystko z przesadną dokładnością.
            - Requiescat in pace…
Eregellent zamknął oczy, bo nie chciał widzieć jak duch odchodzi, gdyż miał już dość rozstań. Po chwili spojrzał na ławkę, a jego serce zabiło mocniej.
            - Coś jest nie tak – mruknął Ryan, spoglądając na Scotta rozszerzonymi w zdziwieniu oczyma.
            - Requiescat in pace! – powtórzył Morrison, nic to jednak nie dało.
Chłopak siedział, wciąż nie mogąc uwierzyć, że Parker nadal znajduje się w tym świecie. Do tej pory nic takiego mu się nie przydarzyło; przez chwilę nawet pewien był, że stracił swoje umiejętności, ale z tyłu głowy wciąż słyszał głosy i pieśń dusz wędrujących między światami.
            - Requie… - zaczął po raz kolejny, lecz Ryan przerwał mu.
            - Daj spokój, to nie zadziała – jego głos był spokojniejszy niż powinien być.
            - Ale…
            - Nie ważne, nic nie jest ważne – mruknął duch. – Nie przejmuj się, to ze mną jest coś nie tak. Być może samobójcy tacy jak ja nie zasługują na nic oprócz szwendania się w nieskończoność po ziemi…
Parker ze strachem zauważył, że po polikach Eregellenta zaczęły spływać łzy bezsilności i tęsknoty. Wiedział, że chłopak nie płacze tylko z jego powodu – był to moment, w którym przysłowiowa czara została przepełniona, a wszystkie powstrzymywane przez niego uczucia wypełzły z jego serca na światło dzienne.
            - Czy mogę cię jakoś pocieszyć? – Zapytał cicho duch, patrząc jak Morrison chowa twarz w dłoniach.
Nagle młodzieniec spojrzał na niego załzawionymi oczyma i pochylił się w jego stronę tak, jakby chciał się do niego przytulić i Ryan zdążył pomyśleć jedynie ze smutkiem, że Scott zaraz przejdzie przez niego jak przez dym. Tak się jednak nie stało. Parker złapał go i uścisnął, pozwalając by łzy chłopaka zmoczyły mu bluzę.
            - Nie chcę już być Eregellentem, ba, nigdy nawet nie chciałem nim być – wyznał Morrison. – To mnie przerosło.
Duch rozumiał jego ból, choć nigdy nie przeżył i nie przeżyje tego, co w tym momencie czuł nasz bohater.
            - Scott, jesteś wspaniałym człowiekiem i jeszcze lepszym Eregellentem. Jesteś nadzieją dla wszystkich zagubionych dusz, a nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele dobrych rzeczy dokonałeś. Wiem, że trudno jest się pogodzić z przeznaczeniem, które zostało ci przydzielone z góry, ale nie możesz zmarnować ofiary, którą oddali za ciebie twoi rodzice i Wielebny wraz z innymi braćmi, rozumiesz?
Morrison kiwnął lekko głową, lecz jego oczy nie chciały przestać płakać, a serce nadal bolało. Nas również dotyka rozpacz chłopca i wzbijamy się wysoko, jak najdalej od całej sceny, by uspokoić się w samotności. Dajemy im chwilę odpoczynku, której naprawdę, ale to naprawdę potrzebują.

~*~

Wiemy już, że złe rzeczy mają nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy, gdy na niebie skrzą się gwiazdy, a brzuchaty księżyc oświetla pogrążony w ciemności świat. Wiemy również, że chłopcy dotarli bezpiecznie do centrum niewielkiego miasta, a Scott uspokoił się już znacznie. My również czujemy się lepiej – kilka godzin rozłąki z bohaterami pomogła nam oczyścić umysły i choć stale za nimi podążaliśmy, ich myśli były dla nas zagadką. Teraz zniżamy swój lot na tyle, by w razie ochoty móc przyjrzeć się każdemu włosowi na ich głowie.
            - Poproś o pomoc w tym kościele – mruknął nagle Ryan, wskazując rosnącą przed nimi budowlę.
            - Nie – uciął od razu Eregellent.
Parker zatrzymał się, zdziwiony.
            - Dlaczego?
            - Po prostu nie chcę nikogo innego narażać na to, że straci przeze mnie życie.
Duch zamilkł i nie odzywał się aż dotarli na mały cmentarz. Morrison zachowywał się tak, jakby chciał spędzić na nim noc, a to nie podobało się Ryanowi, lecz nic nie powiedział. Patrzył jak chłopak układa się do snu w wysokiej żółtej trawie i przykrywa się kurtką. Co prawda nieopodal znajdowała się kaplica, która niewątpliwie była świętym miejscem, jednak Parker nie czuł się bezpieczny w tym miejscu. Usiadł pod najbliższym drzewem i zaczął obserwować. Nic wokół nie było niepokojące, nawet stare nagrobki, które częściowo porośnięte były mchem. Czuł jednak, że coś się zbliża, lecz nie mógł określić dokładnie z której strony to coś nadejdzie i pod jaką postacią się pojawi. Została mu więc jedynie warta przez całą noc, dopóki promienie słońca nie rozgonią jego lęków. Przysiadamy więc obok niego i również staramy się obserwować wszystko dookoła, lecz po chwili robimy się senni. Nasze oczy zamykają się, a my nie możemy nic na to zaradzić.
Budzi nas podmuch wiatru bawiący się w suchych liściach i szmer dochodzący gdzieś zza rzędu nagrobków. Zrywamy się od razu, a Ryan idzie w nasze ślady, zaalarmowany odgłosem. Nie tracąc ani na chwilę czujności, budzi Scotta, potrząsając nim lekko. Chłopak otwiera zaspane oczy i ze zdezorientowaniem próbuje przypomnieć sobie gdzie jest.
            - Co się stało? – zapytał, przecierając oczy.
Dopiero gdy przyjrzał się dokładnie temu, co się wokół niego działo, wstał i zajął miejsce tuż obok Parkera. Chłopcy stali plecami do siebie, patrząc w przeciwne strony, nasłuchując i czekając na rozwój wydarzeń.
            - Coś tu jest – szepnął Ryan.
Morrison rzucił się w stronę plecaka by wyciągnąć z niego krucyfiks i buteleczkę z wodą święconą. W tym momencie zza krzaków wybiegła, powarkując, ciemna chmura materii i skoczyła w stronę Eregellenta, wyciągając imponujące szpony, które stworzone są do jednego jedynego celu – by zabić. Parker sięgnął by złapać Scotta za kołnierz i przyciągnąć go z powrotem, a w głębi bał się jak diabli, że i tym razem jego dłoń przeniknie przez ciało chłopaka jak przez dym. Tak się jednak nie stało i duch w ostatnim momencie sprawił, że stwór zagłębił pazury w ziemi, zamiast w Morrisonie.
            - Ecce ego, Creatura Mala – głos potwora rozniósł się po całym cmentarzu.
W tym samym momencie jego postać przybrała bardziej wyraźny kształt i okazało się, że wysłannik zła jest olbrzymim, psopodobnym stworem o zębach i pazurach ostrych jak brzytwa. Jego ślepia pulsowały na czerwono, a sierść na karku była zjeżona w furii. Potwór zawył głośno do księżyca, przyprawiając nas, Scotta i Ryana o dreszcze.
            - Hic dies irae! – Warknął wilczur, sprawiając, że cmentarz zatrząsnął się w fasadach.
Nagle coś zaczęło dziać się z ziemią wokół nich – przy kilku nagrobkach powstały małe kopczyki, tak, jakby ktoś próbował podkopać się od dołu. Parker zobaczył to i przeszedł go zimny dreszcz strachu.
            - Szkielety wychodzą z grobów! – Krzyknął, i schylił się po krucyfiks, jednak ten przeszedł przez jego palce. – Cholera!
Wtedy wilczur skoczył w ich stronę, rozdziawiając szeroko paszczę i zamykając zębiska na ramieniu Scotta. Chłopak krzyknął z bólu, lecz zachował na tyle świadomości by drugą ręką wcisnąć trzymany przez nią krucyfiks w miejsce między ślepiami stwora. W jednej chwili wysłannik zła zawył, uwalniając kończynę Eregellenta, a potem zaczął rzucać się na boki jak toczony wścieklizną, dopóki nie wyzionął ducha. A gdy to zrobił, z jego truchła znów zrobiła się niekształtna masa materii, która zniknęła na tle ciemnego nieba.
            - Niby taki potężny, a padł od jednego dotknięcia – zadrwił duch.
            - Nie dekoncentruj się, do cholery – warknął Morrison, patrząc jak trzy szkielety powoli się do nich zbliżają.
Jego ramię krwawiło mocno i nie mógł nim poruszać, więc została mu lewa dłoń, w której nadal ściskał krucyfiks, świecący teraz lekko na biało. Ożywieńcy widząc to, z niepokojem przystanęli.
            - Zostawcie nas w spokoju, a pomogę wam wrócić na dobrą drogę – krzyknął Eregellent.
Ryan spojrzał na niego ze zdziwieniem; nie miał kompletnie pojęcia o czym chłopak mówił. Szkielety natomiast najwidoczniej wiedziały i jeden po drugim przyklękły na ziemi, spuszczając głowy w dół, jakby w geście skruchy.
            - Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica potestas, omnis incursi infernalis adversarii, omnis legio, omnis congregatio et secta diabolica – po tych słowach ożywieńcy zaczęli się trząść jak w konwulsjach. – Ergo. Draco maledicte. Ecclesiam tuam securi tibi facias libertate servire. Te rogamus!
Szkielety zdawały się jakby jaśnieć w mroku, a po chwili ich kości rozsypały się w drobny pył, który stworzył trzy małe chmury białej materii. Owa substancja uniosła się wysoko, jakby z podmuchem wiatru.
            - Requiescat in pace – mruknął bez sił Scott, a potem padł na ziemię.
Ryan rzucił się w jego stronę, by choć trochę zamortyzować jego upadek, ale niewiele to dało. Chłopak uderzył karkiem o kamień i nieprzytomny osunął się w żółtą trawę. Dopiero wtedy Parker zauważył jak głęboką ranę zadał Eregellentowi wysłannik zła i przejął się, gdy zobaczył, że jej brzegi są niepokojąco czarne jak noc.

~*~

Scott obudził się, gwałtownie wciągając powietrze w płuca. Rozejrzał się dookoła, nie wiedząc gdzie się znajduje, więc podniósł się do siadu. Zakręciło mu się w głowie, a prawe ramię przeszył tępy ból. Spojrzał na prowizoryczny opatrunek, do którego użyto bandaża z jego apteczki schowanej w plecaku i zobaczył, że coś jest nie tak. Szybko odwinął materiał i przeraził się – część rany już się zasklepiła, ale jej wnętrze było czarne, zupełnie jakby toczyła je martwica lub gangrena. Nie wydzielało jednak żadnego zapachu, co utwierdziło chłopaka w tym, że nie była to żadna choroba. Wstał i nim zdążył zrobić jakikolwiek krok, silne ręce przytrzymały go i posadziły z powrotem na leże.
            - Jesteś osłabiony, musisz wypocząć – powiedział beznamiętnie Ryan.
Morrison chciał już zgłosić sprzeciw, ale coś w jego przyjacielu odradziło mu tego.
            - Ile czasu spałem? – Zapytał, bojąc się odpowiedzi.
            - Trzy dni.
Chłopak otworzył oczy ze zdziwienia, a potem spojrzał w twarz Parkerowi.
            - Gdzie są moje rzeczy?
            - Wszystko oprócz krucyfiksu i wody święconej jest tutaj, w kaplicy. Reszta została na dworze.
            - Dlaczego?
            - Nie wiem. Nie mogłem ich dotknąć; przelatywały przez moje palce.
Scott wyciągnął dłoń i chwycił ducha za ramię, sprawdzając, czy on również przeniknie przez niego jak dym. Tak się nie stało, a jego zdrowa ręka spoczęła na Ryanie.
            - Muszę zmienić ci opatrunek – powiedział duch i odsunął się, by pójść po apteczkę.
W tym czasie Morrison szybko podniósł się i wybiegł na dwór; promienie słońca natychmiast zabolały go w oczy, lecz chwilę potem wszystko było już w porządku. Rozejrzał się dookoła – cmentarz wyglądał tak samo jak przed trzema dniami, więc bez trudności podszedł do wcześniejszego miejsca ich biwaku i odnalazł to, czego szukał. Podniósł z ziemi święte rzeczy i wrócił do kaplicy, gdzie czekał już na niego zdenerwowany Parker.
            - Mówiłem ci, że musisz wypocząć – mruknął, ale trochę rozpogodził się, gdy na twarzy Scotta pojawił się uśmiech.
 Chłopak usiadł posłusznie obok ducha i nadstawił zranione ramię.
            - Musiałem tylko zabrać parę przydatnych rzeczy.
Syknął, kiedy Ryan polał obficie ranę wodą utlenioną; skaleczenie szybko zaczęło się pienić, wydając cichy, charakterystyczny dźwięk. W kaplicy panowała cisza, bo obydwaj w skupieniu i strachu przyglądali się czarnym obwodom rany, które zajmowały coraz więcej przestrzeni.
            - Nie podoba mi się to – mruknął Parker, grzebiąc gorączkowo w apteczce.
Nie znalazł jednak niczego godnego uwagi, więc po prostu siedział, nie wiedząc co zrobić. Scott natomiast chwycił buteleczkę z wodą święconą, odkorkował ją i polał kilka kropli w miejsca, gdzie rana miała najciemniejszą barwę. Wręcz zawył z bólu, upuszczając fiolkę, która rozbiła się na podłodze w drobny mak. Chwycił się za ramię, wbijając paznokcie w ciało, nie mogąc znieść tego, co właśnie czuł. Ryan siedział obok niego i w pierwszym momencie chciał po prostu przytrzymać chłopaka, by ten nie zrobił sobie krzywdy zanim ból minie, ale zrezygnował z tego. Pochylił się szybko i wpił usta w ranę, wysysając wszystko, co się w niej znajdowało. Scott powoli się uspokajał, a kiedy duch skończył, chłopak osunął się nieprzytomny na leże. Natomiast Parker zignorował piekący ból wewnątrz ciała kiedy połknął odrobinę wody święconej i… Spojrzał szybko na ranę i zauważył, że była czysta jak łza. Cokolwiek wcześniej ją zatruwało, zostało przez niego wyssane.
            - O cholera – mruknął do siebie.
Potem ułożył Morrisona wygodniej na leżach, przykrył go kurtką i wyszedł na zewnątrz, by w spokoju pomyśleć. Ostatnio wiele się działo, a decyzja, która była jedną z opcji, zaczynała być jedynym możliwym wyjściem z sytuacji. I naprawdę był w stanie to zrobić.

~*~

Po niespełna godzinie Eregellent obudził się, czując się wspaniale. Nic go nie bolało, a sen, choć krótki, dał mu wypoczynek i komfort. Ryan siedział przy nim, co dodatkowo dodało otuchy chłopakowi.
            - Czas znów zmienić opatrunek – mruknął duch. – Pokaż mi no te ramię.
Scott podniósł rękę, która wcale go nie bolała i nadstawił ją Parkerowi. Ten odwinął bandaż i zszokowany zobaczył w miejscu rany zupełnie gładki kawałek skóry. Dotknął go opuszkami palców, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
            - Czy to możliwe? – Zapytał chłopak równie zdziwiony. – Co zrobiłeś, że tak szybko się zagoiło?
Ryan jednak udawał, że nie wie o co chodzi i wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, poruszył nurtujący go temat.
            - Powiedz mi, jak to jest, że wcześniej nie mogłem dotykać rzeczy, a inni ludzie przechodzili przeze mnie tak, jakbym nie istniał, a teraz mogę dotykać zarówno ciebie i nosić twoje rzeczy?
Morrison spojrzał na niego, zastanawiając się nad odpowiedzią.
            - Nie mam pojęcia. Wielebny nic mi o tym nie wspominał, a mi nigdy nie zdarzyło się, by jakikolwiek duch podążał za mną dłużej niż dwie godziny.
Parker spuścił wzrok na swoje dłonie.
            - Nie cieszysz się z tej odrobiny człowieczeństwa?
Duch uniósł rękę i pogładził policzek chłopaka z czułością.
            - Cieszę się, nawet bardzo. Tęsknię za życiem, ale gdybym znów był dawnym sobą, pewnie popełniłbym drugie samobójstwo.
            - Dlaczego?
Zamiast odpowiedzieć, Ryan tylko uśmiechnął się i wstał. Podszedł do wyjścia, zerknął w niebo i mruknął:
            - Musimy się zbierać. Jeśli będę musiał spędzić jeszcze jedną noc w tej zapyziałej kaplicy, to chyba zwymiotuję.
Scott wstał, chwycił swój plecak i podszedł z tyłu do Parkera. Nie powiedział nic, ale niepokój w jego duszy był coraz głębszy, gdyż czuł, że jego przyjaciel ukrywa coś przed nim. Coś, co było bardzo istotne.

~*~

Dwie spokojne doby później, chłopcy byli już w kolejnym małym mieście, szukając przyzwoitego i bezpiecznego noclegu. W pewnym momencie Scott wypowiedział słowa, od których zmiękło nam serce.
            - Nie chcę w nieskończoność uciekać i bać się o własne życie – mruknął i spojrzał na Ryana, ale ten milczał. – Czuję się jak przestępca, który ucieka przez cały kraj przed wymiarem sprawiedliwości!
Duch rzucił mu pełne współczucia spojrzenie i kontynuował marsz. Dzień był wietrzny, ale dość słoneczny i przyjemnie szło się ulicami miasteczka. Morrison zamknął usta i ruszył za nim, czując złość i smutek wymieszane w sercu. Czy kiedykolwiek prosił się o to, by być pieprzonym Eregellentem? Nie, no właśnie! A mimo to musiał bawić się w te czary-mary, na dodatek mając na karku coś o wiele groźniejszego niż wilczur z cmentarza. Z drugiej jednak strony Scott był wdzięczny losowi, że ten podarował mu towarzysza, bo gdyby nie Ryan, na pewno porzuciłby już wędrówkę. Ba, byłby już martwy!
            - Może tutaj? – Zapytał, wskazując na niski budynek z czerwonej cegły.
            - Schronisko dla młodzieży sióstr zakonnych Służebnic Jezusa? Brzmi nieźle.
Morrison podszedł do wielkich dębowych drzwi, chwycił za kołatkę i zapukał, wsłuchując się w dudniący dźwięk. Po chwili cichego oczekiwania z budynku wychyliła się kobieca pogodna twarz.
            - Zapraszamy młodych panów! – Wyszczebiotała, uchylając szerzej drzwi.
Ryan i Scott spojrzeli po sobie ze strachem, mając w oczach jedno pytanie: czy siostra widziała ducha? Mimo tego niepewnie weszli do środka i zatrzymali się w pomieszczeniu, które wyglądało na recepcję. Morrison chwilę myślał o tym i doszedł do wniosku, że kobieta być może każdemu mówi ten oklepany frazes i wcale nie widziała jego towarzysza.
            - Poproszę pokój jednoosobowy na jedną noc – powiedział, kładąc pieniądze na blat.
Siostra spojrzała ostrożnie najpierw na plik banknotów, a potem w twarz chłopaka.
            - Jak się pan nazywa?
            - Scott Morrison – odpowiedział, dochodząc do wniosku, że przyjście tutaj mogło sprawić im nieco problemów.
            - Panie Morrison – zaczęła siostra, odchrząkując. – Jesteśmy tolerancyjne, ale nie życzymy sobie takich zachowań pod naszym dachem.
Eregellent stał i patrzył na nią, nie rozumiejąc. Dopiero, kiedy zakonnica rzuciła znaczące spojrzenie najpierw na Ryana, a potem na niego samego, pojął o co jej chodziło. Zarumienił się po uszy, a serce zabiło mu szybciej – z dwóch prostych powodów: kobieta naprawdę widziała Parkera, a na dodatek wzięła ich za parę.
            - To nie tak – odezwał się duch. – Myśleliśmy, że wynajęcie dwóch pokoi jednoosobowych będzie tańsze od dwuosobowego…
Jego zgrabne kłamstwo zabrzmiało niesamowicie prawdziwie, więc siostra nie miała wyjścia i uwierzyła mu. Zanotowała coś w zeszycie leżącym na ladzie i oznajmiła:
            - Pokój dwuosobowy wyjdzie taniej, w tej cenie załapiecie się jeszcze na darmowe śniadanie, jednak za obiad będziecie musieli dopłacić – posłała chłopcom wyrozumiały uśmiech, czekając na ich decyzję.
            - Dobrze, w takim razie weźmiemy pokój dwuosobowy, a nad obiadem zastanowimy się jutro. Rachunek proszę wystawić na nazwisko Morrison. Opłata z góry, czy przy zdawaniu klucza?
Siostra znów zanotowała coś w swoim zeszycie, posyłając im prawie że zalotne uśmiechy. Z korkowej tablicy, na której wisiały kluczyki na haczykach, ściągnęła jeden z nich i podała go Scottowi, a ich palce styknęły się na moment:
            - Proszę bardzo, pokój 24. Zapłacą panowie jutro przy zdawaniu klucza. Na obiad planujemy zrobić specjał naszego schroniska: gulasz wołowy z cebulą, więc zastanówcie się, czy się na niego nie skusicie!
Chłopcy podziękowali i ruszyli korytarzem w stronę pokoju. Gdy znaleźli się już wewnątrz skromnej, małej dwuosobówki, padli na łóżko, a milczenie przerwał Ryan.
            - Stary, ona serio mnie widzi – mruknął z niedowierzeniem. – Nie wiem co mi się stało, ale chyba nie jestem już duchem.
To mówiąc, wyciągnął dłoń i zapalił lampkę stojącą na szafce nocnej. Potem wstał, dotknął ściany i przejechał po niej palcami. Na koniec podszedł do lustra i wtedy jego twarz obleciał strach. Chłopak przyglądał mu się, próbując odgadnąć o czym Parker myśli.
            - Scott, mam odbicie… - Morrisona przeszły dreszcze. – Jak to możliwe?
Eregellent wstał, podszedł do chłopaka i zerknął w lustro, w którym teraz odbijały się dwie postaci. Wysoki, zmęczony chłopak o ciemnych oczach i włosach, czyli on, i rudy, lekko piegowaty Ryan, który był tego samego wzrostu. Parker spojrzał na Scotta i pogładził go najpierw po ramieniu, a potem po policzku, jakby sprawdzając coś.
            - Wcześniej nie zawsze mogłem cię dotykać; czasem mi się to udawało, a czasem przechodziłem na wylot jak dym. Co się ze mną dzieje?
            - Przepraszam, ale nie wiem, naprawdę nie wiem – mruknął Morrison, widząc jak oczy ducha zaczynają szklić się od łez. – Nie wiem dlaczego nie potrafię cię odesłać, skoro wysłuchałem twojej historii…
Ryan usiadł na łóżku, a Scott zajął miejsce obok, obejmując go ramieniem i pozwalając, żeby łzy Parkera wsiąkły w jego sweter. To śmieszne, że jeszcze niedawno to duch pocieszał w ten sposób Morrisona, a teraz role się odwróciły…
            - Kiedy wszystko się skończy, przekopię każdą świecką bibliotekę żeby znaleźć coś, co ci pomoże, obiecuję. – Choć chłopak nie wiedział, co ma na myśli, mówiąc „wszystko” i czy naprawdę kiedyś to się skończy, był szczery jak nigdy dotąd w życiu.
            - Dziękuję – mruknął Ryan, już znacznie spokojniejszy.
Wtedy do pokoju zapukała siostra, więc odskoczyli od siebie jak poparzeni, a na ich polikach wykwitły rumieńce, zupełnie tak, jakby zostali przyłapani na gorącym uczynku. Kobieta przyjrzała im się dokładnie, a potem podała im dwa komplety pościeli i na odchodnym rzuciła „Dobranoc!”.
            - Czy wszyscy w tym schronisku myślą, że jesteśmy gejami? – Zapytał Scott, śmiejąc się.
Ryan uśmiechnął się tylko lekko, a w kącikach jego ust czaił się smutek. Potem wziął się za ścielenie swojego łóżka, a gdy wszystko było już gotowe, poszedł do łazienki by wziąć pierwszy od dawna prysznic. Już nie pamiętał, jaką przyjemnością było czuć na swoim ciele ciepły strumień wody, który dawał wrażenie oczyszczenia. Po kąpieli uprał swoje ciuchy – w których notabene zginął – i rozwiesił je na sznurku w łazience. Włożył na siebie czyste, pożyczone od Scotta szorty i położył się w łóżku, ignorując dziwne uczucie głodu, które niedawno się u niego pojawiło. Wszystko byłoby w porządku, gdyby miał ochotę na jedzenie, jednak był to głód innego rodzaju…

~*~

Po raz pierwszy od dawna Scott spał tak dobrze; jednak łóżko nie mogło zostać zastąpione przez marne substytuty jak prowizoryczne leże w kaplicy, czy kępa żółtej cmentarnej trawy. Noc była relaksująca; żaden stwór go nie niepokoił, lecz właśnie ten spokój zaczął powodować u niego lęk. Czy była to cisza przed burzą? Co knuło Zło?
            - Dzień dobry – przywitał się Ryan, wychodząc z łazienki.
            - Cześć – mruknął Morrison. – Znów brałeś prysznic?
Duch uśmiechnął się, jakby złapany na gorącym uczynku, lekko się rumieniąc.
            - Nawet nie wiesz jak bardzo tęskniłem za prysznicem. Stop. Ja sam nawet nie wiedziałem jak bardzo za nim tęskniłem.
Scott zaśmiał się i padł z powrotem na łóżko; była dopiero godzina dziesiąta, a do wymeldowania się mieli jeszcze cztery godziny. Jednak jego żołądek domagał się czegoś ciepłego do jedzenia, więc po chwili Morrison podniósł się i przeciągnął.
            - Idę na śniadanie – mruknął, drapiąc się po pośladku.
Wyszedł na korytarz, ale nie zdążył nawet zamknąć drzwi, bo Parker dogonił go i razem weszli na stołówkę. Od razu przyciągnęli na siebie całą uwagę sióstr i innych gości schroniska, którzy siedzieli przy drewnianych stołach, jedząc kanapki. Ryan jakby tego nie widząc, podszedł do szwedzkiego stołu, chwycił talerz i zaczął nakładać sobie jedzenie. Scott zrobił to samo, przypominając sobie tamten dzień milion lat temu, gdy siedzieli w kuchni kościoła, a ksiądz Dipust przyszedł im poprzeszkadzać. Pamiętał dokładnie ten kawałek jajecznicy, który zamiast wylądować w ustach ducha, spadł na krzesło. Pamiętał również swój żart o szybkim metabolizmie i to, że sprawił nim przykrości Ryanowi. Mimo głodu, odechciało mu się jeść, jednak w głowie odezwał się głos Wielebnego, który kazał mu pożywić się porządnie dla swojego własnego zdrowia. Chłopak skapitulował i z mniejszym od Parkera entuzjazmem, zaczął nakładać sobie składniki do kanapki, zastanawiając się, czy duch rzeczywiście zje to, co dla siebie wybrał.
            - Zajmę nam stolik – mruknął Ryan i zniknął gdzieś w głębi sali.
Odnalezienie go nie sprawiło trudności Scottowi, bo duch był jedenym, który siedział w samych szortach, co oczywiście przyciągało wzrok sióstr, ale i innych gości schroniska. Morrison usiadł naprzeciw chłopaka i spojrzał na jego talerz, z którego zniknęła już połowa jedzenia.
            - Dlaczego dopiero po śmierci jedzenie smakuje tak dobrze? – Zapytał trochę zbyt głośno, przeżuwając plaster szynki.
Eregellent uśmiechnął się tylko, biorąc się za robienie kanapki z dżemem; nie miał ochoty na nic innego, a słodycz truskawek sprawiła, że wciśnięcie w siebie kawałka chleba nie była aż tak trudna.
            - Nie wiem, ale ja osobiście nie przepadam za mięsem – odparł, oblizując palec z masła.
            - Ja też nigdy nie lubiłem, ale najwyraźniej gusta zmieniają się kiedy jest się duchem – zażartował znów.
Po śniadaniu wrócili do pokoju, a Ryan po raz kolejny wziął prysznic. Scott czekał na niego, czytając znalezione w szufladzie kieszonkowe wydanie książki Stephena Kinga pod tytułem „Doktor Sen”, ciesząc się ze szczęścia ducha, które wynikało z jego zagadkowego odzyskania człowieczeństwa.
Przed drugą po południu zdali klucze, zapłacili za pobyt i byli już gotowi wyjść, kiedy ze stołówki doleciał do nich zapach gulaszu. Scottowi wydał się nieco zbyt mdły i ciężki, za to Parker stanął jak zaalarmowany, patrząc w stronę źródła zapachu.
            - Proszę… - mruknął prawie błagalnie w stronę Morrisona, a jego brzuchu mu zawtórował.
Eregellent powstrzymywał się, by nie wybuchnąć śmiechem przy siostrze i podał jej banknot, który z góry opłacał obiad dla jednej osoby. Ryan widząc to, pogalopował do stołówki i od razu nałożył sobie potężną miskę gulaszu, a koło ziemniaków i surówki przeszedł obojętnie. Usiadł przy tym samym stole, co podczas śniadania i zaczął wyjadać kawałki mięsa. Scott najpierw przyglądał mu się z lekkim rozbawieniem, lecz później poczuł lekki niepokój, gdyż chłopak wyglądał trochę jak wygłodniały, dziki pies, który pożerał znalezioną padlinę. Otrząsnął się szybko z tej myśli, gdy Parker uchwycił jego wzrok nad miską i posłał mu rozbrajający uśmiech. Morrison zrzucił winę na stres i zmęczenie, które towarzyszyło mu przez ostatnie dni i puścił chłopakowi perskie oko. Chciał już wyjść na świeże powietrze, by odetchnąć i nacieszyć się słońcem; nie wiedział jednak, że była to ostatnia na to szansa, zanim świat po raz kolejny wywróci mu się do góry nogami.

~*~

Mrok nadszedł szybko, szybciej niż powinien, lecz dobrze wiemy, że było to spowodowane Złem, które było już blisko Eregellenta i jego ogona, ducha. Wysłannicy, którzy mieli się nimi zająć nie wypełnili zadania, a na dodatek dali się zabić, więc stwór o twarzy słodkiej Suzie musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Wykończył już Wielebnego Rafaela i cały zastęp księży, więc poradzi sobie z łatwością z tymi dwoma szczeniakami. Duch pójdzie na pierwszy ogień, ale syn ten śmiertelniczki, mógł sprawiać małe problemy. Jednak zabicie jego towarzysza, a na dodatek ujrzenie twarzy własnej matki, na pewno sprawi, że jego morale opadną, a wtedy Zło się nim zajmie… Stwór nie wiedział o tym, że Wielebny złożył Scottowi wizytę przed przejściem na drugi świat i że przekazał mu najważniejsze informacje i wskazówki. Zło myślało, że Rafael, z racji bycia przełożonym w kościele, poszedł od razu do Nieba, a Eregellent zobaczył jedynie zarys jego postaci i nadal nie zdaje sobie sprawy z tego, że Wielebny nie żyje.
            - Pereat mundus – warknął potwór nieludzkim głosem.
Mrok królował już na niebie i spowijał całe miasto w ciemności; wybiła godzina ostatecznego starcia, które miało przesądzić o losach niezliczonej ilości dusz.

~*~

Ryan od rana czuł się dziwnie; jego głód zwiększył się kilkukrotnie i jakkolwiek myślał, że nie jest on powiązany z jedzeniem, kiedy zobaczył mięso wyłożone na stole, stracił tę pewność. Czuł się trochę tak, jakby ktoś inny kierował jego dopiero co odzyskanym ciałem. Tak samo było podczas obiadu – nie kontrolował tego, że jego organizm domagał się mięsa, choć myślał, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Dopiero kiedy zapadł zmrok, duch zrozumiał, że jego czas nadszedł, że oto właśnie nadchodzi noc, w której chciał uczestniczyć i to kosztem przejścia na drugą stronę.
            - Czujesz to? – Zapytał nagle Scott, wytrącając Parkera z zamyślenia.
            - Nie – odpowiedział cicho.
I właśnie w tym momencie budzi się w nas niepokój. Zaczynamy zastanawiać się, co takiego knuje Ryan i czy nie okłamywał Eregellenta od samego początku. Czy mimo tylu spędzonych w zgodzie dni, Parker jest w ogóle pozytywnym bohaterem?
            - Prześpijmy się pod gołym niebem – poprosił duch. – Dzisiaj pięknie widać księżyc i gwiazdy.
Jakby na komendę Scott zadarł głowę i zaczął przyglądać się Wielkiej Niedźwiedzicy. Czy wcześniej był aż tak zamyślony, że nie zauważył tej pięknej mozaiki w górze?
            - Niech będzie – odparł.
Noc u sióstr zakonnych była odprężająca, ale wolał spać na świeżym powietrzu, mimo, że nie było tu tak wygodnego łóżka. Chłopcy zatrzymali się na łące na skraju miasta i zaczęli rozbijać obóz; noc była dość ciepła, więc nie potrzebowali nawet ogniska. Położyli się na pożółkłej trawie i zaczęli wpatrywać się w niebo, odpływając myślami daleko od zmartwień.
            - Zło się zbliża – powiedział nagle Morrison. – Czuję to. Chyba dzisiaj wszystko się ostatecznie rozegra…
Ryan milczał tajemniczo, a nas znowu uderzyło podejrzenie, że duch coś ukrywa.
            - Nawet nie mamy planu działania… Ja sam nie wiem, co mam zrobić, tamten wilczur na cmentarzu był silny, a co dopiero Zło, które się zbliża… Od tej energii przechodzą mnie zimne dreszcze… - wyznał Eregellent cicho. – Po raz pierwszy w życiu boję się tak, że nie mogę zebrać myśli…
Parker nadal nie zaszczycił Scotta ani jednym słowem i dopiero po kilku minutach odezwał się, zmieniając temat:
            - Zło zaraz tu będzie, musimy się przygotować i nie dać się zaskoczyć.
Przez ciało Morrisona przeszedł kolejny zimny dreszcz, tym razem po części spowodowany beznamiętnym tonem przyjaciela. Wstał jednak i wyciągnął z plecaka krucyfiks, przypominając sobie dla uspokojenia sentencje używane do egzorcyzmów. Zajęli pozycje na środku łąki, stojąc plecami do siebie; Ryan patrzył na północ i zachód, a Scott zajął się południem i wchodem.
            - Jest już bardzo blisko – szepnął duch. – Nadejdzie z południowego wschodu, więc przygotuj się.
I wtedy na skraju łąki pojawiła się niewielka postać, od której biła niesamowita i przerażająca energia, sprawiające, że świat wokół niej falował. Morrison na szczęście nie widział jej jeszcze, gdyż wbrew słowom Parkera, potwór pojawił się na północy. Duch zerwał się do biegu i rzucił się w stronę Zła, a Scott dopiero wtedy odwrócił się i zobaczył oblicze swojej matki. Wcześniej, po słowach Wielebnego, tłumaczył sobie, ze nawet jeśli zobaczy twarz Suzanny Morrison, nie zareaguje na nią, wiedząc, że jest to tylko marna jej imitacja. Jednak mimo wszystko kolana ugięły się pod ciężarem jego ciała i padłby na ziemię, gdyby nie Ryan, który dopadł do stwora i uczepił się jego ramienia. Chłopak widział jak przyjaciel wgryza się w rękę Zła, a potem nagle z każdego otworu jego ciała tryska strumień ciemnej krwi. Potwór strząsnął go niczym pyłek kurzu i ruszył w stronę Scotta, uśmiechając się złowieszczo.
            - Chodź do mamusi, chłopczyku – zadrwiła postać jego matki, przez chwilę udając jej głos.
Kpienie z niego i widok leżącego w bezruchu Ryana sprawiły, że Morrison poczuł gniew, który owładnął jego ciałem i wypełnił umysł chęcią zemsty. Wyprostował się, wyciągnął krucyfiks z kieszeni i trzymając go przed sobą w wyprostowanych rękach, zaczął mówić mocnym głosem, choć wiedział, że może to nie podziałać:
            - Sancte Michael Archangele, defende nos I proelio; contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. – Uśmiech na twarzy potwora nieco przygasł. – Imperet illi Deus; supplices deprecfamur; tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam Aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina wirtute in infernum detrude – Stwór zatrzymał się na chwilę. – Amen.
Scott z satysfakcją patrzył, jak Zło zaczyna się wahać, a potem nawet nie zdążył mrugnąć, kiedy fałszywa twarz jego matki znalazła się tuż przy jego własnej. Poczuł jak potwór chwyta go za przód ubrania i podnosi do góry.
            - Myślałeś, że twoja głupia modlitwa coś mi zrobi, nędzny Eregellencie?
Morrison poczuł jak paraliżujący dreszcz przechodzi go od stóp do głów i pomyślał, że jest to ostatnia rzecz, która spotka go w tym życiu, a ostatnim obrazem będzie twarz jego matki wykrzywiona w nieludzkim grymasie i oczami bijącymi czerwoną poświatą. Nagle stwór szarpnął się i wypuścił chłopaka, który upadł ciężko na ziemię.
            - Co to ma być?! – Warknął potwór, odwracając się plecami do Scotta.
Podobizna jego matki starła się z ciemnym skrzydlatym kształtem, który pojawił się znikąd. Przez chwilę wydawało się, że nowoprzybyły wygrywa, jednak Zło ugryzło go w jedno z kolczastych skrzydeł, co wyrwało z jego gardła wysoki pisk. Morrison odzyskał dzięki niemu zdolność do racjonalnego myślenia i zerwał się na nogi, by podbiec od tyłu do Zła i przytknąć do jego karku krucyfiks. Udało mu się i wtedy właśnie potwór osiągnął szczyt cierpliwości. Zarys jest postaci zaczął się rozmazywać, jakby rozpływał się w powietrzu, jednak on jedynie zmieniał postać. Po chwili przed Scottem wyrósł prawie dwumetrowy potwór o szponach i kłach dłuższych od jego ramienia.
            - Oremus. Concede nos famulos tuos, quaesumus, Domine Deus, perpetua mentis et corporis sanitate gaudere, et gloriosae beatae Marie samper Virginis intercession, a praesenti libertati tristitia, et aeterna perfrui laetitia. Per Christum Dominum Nostrum – powiedział Eregellent, zamykając oczy I przypominając sobie wszystkie wieczory, kiedy siadał z matką i przed snem wypowiadał tę litanię, modląc się o spokojną noc. – Amen.
I tym razem modlitwa go nie zawiodła – potwór zawył i odsunął się od niego na kilka metrów. Wtedy Scott dojrzał jego skrzydlatego sprzymierzeńca, którego instynktownie zaczął nazywać gorblenem, lecącego od drugiej strony z przygotowanymi do ataku szponami. Na chwilę spojrzenie Morrisona skrzyżowało się ze spojrzeniem zwierzopodobnego stwora i wtedy dopadło go dziwne uczucie. Nie wiedział jednak, czym było ono spowodowane, ale nie przejął się tym. Na razie miał ważniejsze sprawy na głowie.
Zło zmrużyło ślipia i spojrzało wprost na Eregellenta; w tym momencie gorblen zaatakował je, wbijając skrzydła po lewej stronie jego oblicza, wydłubując mu jedno czerwone oko. Scott miał więc chwilę na dopadnięcie do plecaka i przeszukanie go pod względem jakiejkolwiek broni, lecz znalazł tam jedynie mały słoiczek miodu, który dał mu Wielebny. Potwór złapał gorblena i uniósł go wysoko nad ziemię, a Morrison widział już oczami wyobraźni, jak skrzydlaty stwór zostaje zmiażdżony, a jego krew spływa na ziemię czerwonymi kaskadami. Ten jednak nie poddał się tak szybko; odgryzł jeden ze swoich kolców i rzucił nim w stronę Zła, trafiając je między oczy.
Nagle Scott poczuł jak jego ciało drży; spojrzał za siebie i zobaczył, że wokół niego pojawiły się czyste dusze, które w normalnych okolicznościach odesłałby na drugą stronę. Zdążył pomyśleć, że jeśli uda mu się przeżyć, to pomoże im, jednak bardzo wątpił w swoje zwycięstwo, zanim chmury materii minęły go i rzuciły się w stronę ogromnego potwora, powalając go na ziemię. Kilka duchów zdążyło złapać rannego gorblena i ułożyć go bezpiecznie na ziemi, po czym podleciały do Eregellenta.
            - Ad maiorem Dei gloriam – powiedział jeden z nich i wniknął w ciało chłopaka.
W jego ślady poszło kilka innych dusz, a Morrison ledwo był w stanie utrzymać się na nogach. Poczuł wibracje w dłoniach, gdy pojawił się w nich wielki miecz, przypominający nieco krzyż wysadzany relikwiami świętych.
            - Invictus – szepnął chłopak, nie wierząc w to co widzi.
Pogłaskał nieskazitelne ostrze miecza, o którym opowiadał mu kiedyś Wielebny. Nigdy nie wierzył ojcu Rafaelowi, że coś tak perfekcyjnego w ogóle istnieje – miecz przeciwko złu. Uniósł go do góry, oślepiając potwora jego blaskiem i podszedł bliżej. Zło leżało na ziemi przytrzymywane przez kilkadziesiąt czystych dusz, które kłębiły się wokół niego jak ogniki.
Mimo swojej sytuacji, potwór nie poddawał się i próbował omamić Scotta swoimi sztuczkami, zamieniając się na chwilę w jego matkę, a kiedy nie osiągnął rezultatu, przemienił się kolejno we Franka, potem w Wielebnego, a na końcu w Ryana. Przy Parkerze serce chłopca ścisnął ogromny żal i smutek, który zmotywował go do zakończenia sprawy. Stanął nad Złem, chwycił pewnie miecz w dwie ręce i wycelował czubek ostrza prosto w jego serce.
            - Fiat lux! – Krzyknął i włożył w ten krzyk wszystkie negatywne emocje, które toczyły go od środka od kiedy został Eregellentem.
Świecący na biało miecz wbił się aż po rękojeść, a z rany trysnęła żółta ciecz przypominająca ropę. Przekręcił ostrze o dziewięćdziesiąt stopni, a wtedy Zło wydało z siebie okropny jazgot Scott zachwiał się i upadł na ziemię, przykrywając uszy. Ciało potwora zaczęło rozbijać się na małe kawałeczki materii, które na oślep leciały w ciemne niebo. Niektóre z nich zostały złapane przez dusze, ale Morrison już tego nie widział. Leżał na trawie, czując jak wiele małych stworzeń przelatuje koło niego z jazgotem i nie chciał otwierać oczu. Dopiero gdy wszystko się uciszyło, usiadł niepewnie i rozejrzał się dookoła. Łąka wyglądała tak samo jak wcześniej – Zło, dusze i Invictus zniknęli, tak jakby nigdy nie istnieli. Został natomiast gorblen, który leżał kilka metrów od chłopaka i zdawał się jeszcze oddychać. Scott podszedł do niego bez zastanowienia i spojrzał w oczy bestii, które znów wydały mu się bardzo znajome.
            - Gratias – powiedział, dotykając lekko skrzydła stwora, które w rzeczywistości było miękkie i bardzo ludzkie.
Wtedy z jego kieszeni wypadł słoiczek miodu i chłopak bez zastanowienia wziął go do ręki. Odkręcił wieczko i powąchał słodką zawartość. Nagle poczuł ogromny przymus nakarmienia miodem gorblena i tylko chwilę walczył z tym przeczuciem. Nałożył trochę mazi na palec, a potem niepewnie podsunął go pod nos stwora. Ten nie zastanawiał się długo i delikatnie – tak, że gdyby Scott zamknął oczy, miałby wrażenie, że jest lizany przez psa – zlizał z jego palca miód. To, co się później stało na pewno, tak samo zresztą jak i wydarzenia tej nocy, nie mogło być wytłumaczone racjonalnie. Łeb gorblena zaczął się rozpływać, a na jego miejscu znalazła się twarz Ryana. Tak samo stało się z resztą ciała stwora.
            - Ryan? – Eregellent usiadł, a jego twarz naznaczył strach. – Jak to?
Parker uśmiechnął się słabo; z trudem oddychał, bo miał złamane kilka żeber, które boleśnie wbijały mu się w płuca przy każdym wdechu.
            - Tak, to ja. We własnej osobistości – odpowiedział mu i zaniósł się kaszlem, rozpryskując dookoła kropelki jasnej krwi.
            - Muszę zabrać cię do szpitala, trzymaj się – zaczął gorączkowo Scott, jednak przyjaciel kazał mu się uspokoić gestem dłoni.
            - To nie czas na takie głupoty. To ciało jest już bezużyteczne, choć i tak dostałem prezent od losu, że znów mogłem poczuć się człowiekiem, i to u twego boku – powiedział.
Oczy Morrisona zaszkliły się, gdy Parker wypowiadał te słowa.
            - Może jest jeszcze szansa, Ryan, daj spokój, nie żartuj…
            - Nie, umrę kiedy promienie słońca mnie dotkną, a jak sam widzisz, nie zostało mi dużo czasu. – Rzeczywiście, niebo z granatowego, zaczęło robić się lekko brązowe, a potem bordowe. Wschód słońca zbliżał się wielkimi krokami. – Nie wiem, czy dla mojej duszy jest jeszcze ratunek, bo zagłębiłem się w ciemność zbyt daleko i dlatego zginę, kiedy dosięgnie mnie światło. Ale musiałem to zrobić; musiałem wypić zło, którym zaraziłeś się od wilczura z cmentarza i musiałem dopić go jeszcze, wgryzając się w tego potwora… Musiałem to zrobić… dla ciebie.
Po twarzy Eregellenta zaczęły spływać łzy bezsilności; znów tracił kogoś, na kim bardzo mu zależało.
            - Dla-dlaczego wszyscy poświęcają za mnie życie? – Zapytał.
            - Bo cię kochają, Scott – odpowiedział spokojnie Ryan. – I tak samo ja cię kocham.
Chłopak mrugnął zaskoczony.
            - Nie byłem z tobą szczery, kiedy opowiadałem ci moją historię. Nie powiedziałem ci, z jakiego powodu wpadłem w depresję i dlaczego później się zabiłem… Wszystko zaczęło się od mojego pierwszego zakochania, czym pochwaliłem się niewinnie rodzicom. Wtedy nie wiedziałem jeszcze jakie piekło to wywoła – powiedział, uśmiechając się lekko do swoich wspomnień. – Zakochałem się w tobie, lecz moja matka nie zaakceptowała mnie takim jakim byłem. Ojciec powiedział, że to moja sprawa, ale bał się swojej żony, więc postępował tak jak ona tego chciała. Przenieśli mnie do innej szkoły, bym nie mógł nawet do ciebie zagadać i kazali znaleźć sobie dziewczynę. Starałem się grać normalnego, ale nie mogłem o tobie zapomnieć. To bolało: udawanie kogoś, kim się nie jest tylko po to, by zadowolić matkę i ojca. Fakt, że nie mogłem nawet patrzeć na ciebie na przerwach oraz naciskanie ze strony rodziców sprawiły, że zacząłem siebie nienawidzić. To był pierwszy krok do samobójstwa, które popełniłem tego samego wieczoru, gdy matka nakrzyczała na mnie, że znalazła mój list, który chciałem wysłać do ciebie przed tym jak się zabiję. Oczywiście nie udało mi się to i jedynym wyjściem z sytuacji było zwykłe rzucenie się pod pociąg…  Kiedy stałem się duchem, nienawidziłem moich rodziców, ale teraz… teraz im wybaczyłem. Mimo, że mnie skrzywdzili, bo dzięki nim mogłem żyć z tobą i choć był to niecały tydzień, sprawił, że tym razem umieram szczęśliwy.
Morrison słuchał uważnie, a jego serce rozdzierało cierpienie nad losem Parkera i uczucie, które rosło w nim z każdym słowem.
            - Ryan… - wyszeptał, bo tylko na tyle był zdolny. – Co mogę zrobić?
            - Po prostu odeślij mnie na drugą stronę. Tym razem wyznałem już wszystko – powiedział, i zamknął oczy jakby z rezygnacją.
Scott niewiele myśląc, pochylił się nad towarzyszem jego wędrówki, nad przyjacielem, który go wspierał i najważniejsze – nad osobą, którą pokochał za czyste dobro, którym była wypełniona i naznaczył jego czoło krzyżem. Potem, gdy miał już wypowiedzieć słowa, które były dla nich pożegnaniem, rozmyślił się i szybko przycisnął swoje wargi do ust chłopaka, składając na nich czuły, krótki pocałunek. Ryan otworzył oczy i z uśmiechem pogładził Scotta po twarzy.
            - Reqiescat… in… pace… - wyjąkał Morrison, pomiędzy napadami płaczu.
Cały świat wokół rozmazał się przez łzy, ale to nie było ważne. Liczyło się tylko to, że jeszcze przez chwilę czuł palce Parkera na swoim policzku, a potem one zniknęły. Wszystko zniknęło.
Tym razem siadamy obok Eregellenta i próbujemy pocieszyć go, lecz chłopak ma już dość. Stracił wszystkich, których kochał: rodziców, Wielebnego, a teraz Ryana… Dobrego, wiernego Ryana, którego podejrzewaliśmy o spisek. Szkoda, że wcześniej nie wiedzieliśmy o jego planie, w którym poświęcał swoje życie Scottowi, którego bezgranicznie kochał… Jednak Zło zostało na pewien czas osłabione, najprawdopodobniej do czasu, aż nadejdzie czas na następnego Eregellenta, więc powinniśmy cieszyć się ze zwycięstwa. Nie potrafimy jednak tego zrobić, patrząc na rozpacz Morrisona, który klęczy na trawie, a pierwsze promienie wschodzącego słońca malują jego sylwetkę na pomarańczowo
Patrzymy jak chłopiec wstaje i idzie w kierunku miasta, czując potrzebę wrócenia do rodzinnego domu, choć nikt już na niego tam nie czekał. Podążamy za nim, nie odstępując go ani na krok, bo wiemy, że niedługo cała historia dobiegnie końca.

~*~

Niecały miesiąc później Scott wciska dzwonek z niepewną miną, a po chwili drzwi jednorodzinnego domku otwierają się. Z wnętrza wygląda kobieta o smutnej bladej twarzy, opatulonej w czarny gruby sweter.
            - W czymś pomóc? – Zapytała cichym, jakby otępiałym głosem.
W dłoni ściskała białą chusteczkę, a jej oczy wyglądały tak, jakby kobieta przepłakała milion nocy.
            - Pani Parker?
Matka Ryana kiwnęła głową, przygryzając wargę. Otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając Scotta do środka. Przeszli spokojnie do małego salonu, a Morrison od razu dostrzegł fotografie z dzieciństwa stojące na kominku. Podszedł bliżej, wziął jedną ramkę w dłoń i uśmiechnął się, widząc małą, piegowatą twarz.
            - Nazywam się Scott Morrison – powiedział, odstawiając fotografię. – Chciałem porozmawiać z panią o Ryanie.
Kobieta usiadła na kanapie i przyjrzała mu się badawczo.
            - Czy jesteś tym chłopcem, do którego Ryan napisał list?
            - Tak, to ja.
            - Czy rozmawiałeś z nim przed śmiercią?
Tu kobieta wkraczała już na grząski teren, więc Scott musiał zachować czujność. Powiedzenie jakiejś niestworzonej rzeczy – która notabene okazałaby się prawdą – było w tej chwili bardzo przez niego niepożądane.
            - Tak.
            - W takim razie dlaczego nie odwiodłeś go od popełnienia samobójstwa? Przecież to przez to, że cię kochał skoczył pod ten głupi pociąg! I to przez ciebie mój mąż mnie zostawił!
Morrison poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go pięścią w brzuch. W jednej chwili miał ochotę wykrzyczeć tej kobiecie całą prawdę w twarz, ale powstrzymał się.
            - Pani Parker, pani syn zabił się dlatego, że zaczął siebie nienawidzić. Pani postępowanie przez lata wpędzało go w depresję, gdyż nie potrafił udawać kogoś, kim nie był. Kochał mnie aż do końca, a ja nadal kocham go. Daliśmy sobie nawzajem szczęście; krótkie, lecz intensywne. On był dla mnie oparciem, a ja wspierałem go. On mi pomagał, a ja pomagałem mu. Jednak była jedna rzecz, której nie mogłem ani ja, ani on naprawić, a mianowicie pani sposób myślenia.
            - A co na to twoi rodzice, że jesteś jednym… z nich?
            - Moi rodzice nie żyją, ale jestem pewien, że gdyby byli tu ze mną, powiedzieliby, że kochają mnie takim, jakim jestem.
Kobieta zaczęła płakać głośno, uderzając rękoma w kanapę, na której siedziała. Scott widział prawie że wszystkie emocje, które z niej wypływały, trzymane wcześniej na uwięzi. Biedna, zaślepiona kobieta, pomyślał Morrison, jej własne wyobrażenie świata sprawiło, że cierpi, ale nie to jest w tym najgorsze; najgorsze było to, że po stracie dwóch ukochanych jej osób, ona nadal tego nie zauważała. Scott podszedł do niej, usiadł obok na kanapie i objął ją ramieniem. Kobieta drżała, płacząc, a on cierpliwie wspierał ją, czekając aż się uspokoi. Nie wiedział ile tak siedzieli, ale herbata, którą zrobiła kobieta, zdążyła już dawno ostygnąć.
            - Jak ma pani na imię?
            - Suzanne.
Morrison poczuł ciepło na sercu i uśmiechnął się.
            - Ma pani piękne imię – powiedział. – A więc, Suzanne, chcę żebyś wiedziała, że twój syn ci wybaczył i że umierając nadal cię kochał. I mogę ci to zagwarantować, że jego dusza trafiła prosto do nieba, naprawdę – jego głos był łagodny i kojący.
Pani Parker patrzyła na niego chwilę, a potem wstała i podeszła do biurka. Z jednej z szuflad wyciągnęła białą kopertę, którą wręczyła Scottowi i przytuliła go.
            - Kiedy z tobą rozmawiam, mam wrażenie, że Ryan jest gdzieś obok i może to jest dziwne, ale wierzę w to. Chciałabym więc przeprosić za to, że byłam tak złą matką, że doprowadziłam swoim postępowaniem własnego syna do odebrania sobie życia, a potem męża do opuszczenia mnie. Nawet starszy syn nie jest w stanie rozmawiać ze mną twarzą w twarz… Żałuję i gdybym mogła ich wszystkich odzyskać, oddałabym swoje własne nędzne życie, by oni mogli żyć tak jak chcieli, szczęśliwie – wyznała, już nie płacząc. – I teraz rozumiem, co Ryan w tobie widział, dlaczego akurat w tobie się zakochał. Masz to coś, że nawet nieznajomi czują, że jesteś dobrym człowiekiem.
            - Ryan też był dobrym i szlachetnym człowiekiem – odpowiedział.
            - To jest list, który powinieneś przeczytać – wskazała na trzymaną przez niego kopertę. – Nie czytałam go, ale jeśli chcesz, możesz wejść na górę i zrobić to w pokoju Ryana. Od jego śmierci wszystko stoi nieruszone, bo nie mogłam uwierzyć w to, że on już nie wróci.
Scott skinął głową i zostawił kobietę na kanapie, a sam wspiął się schodami na piętro, odnajdując bez trudu pokój Ryana. Wszedł do niego powoli, usiadł na łóżku i rozejrzał się. Uśmiechnął się na widok kolejnego zdjęcia z dzieciństwa i plakatu Woodkid wiszącego na ścianie. Zamknął oczy, odetchnął spokojnie kilka razy, a potem otworzył je i spojrzał na kopertę. Na frontalnej stronie widniało jego nazwisko napisane schludnym, ładnym pismem i jego adres. Rozerwał nienaruszoną kopertę i wyciągnął ze środka pojedynczą kartkę zapisaną czarnym cienkopisem.

Drogi Scottcie,

Skoro to czytasz, ja najprawdopodobniej jestem już martwy lub właśnie próbuję odebrać sobie życie, ale nie piszę tego listu by wzbudzić w tobie wyrzuty sumienia lub współczucie. Nie. Piszę go po to, by podziękować Ci za to, że dałeś mi tyle szczęścia, nawet o tym nie wiedząc.
Chciałbym, żebyś wiedział, że byłeś dla mnie całym światem od kiedy zobaczyłem Cię tamtego pamiętnego wrześniowego dnia w szkole. Nie wiem dlaczego, ale poczułem wtedy jakbym skądś Cię znał. Kto wie, może spotkaliśmy się już w innym świecie, bądź wcieleniu? Ale nie do tego piję – moi rodzice, a w szczególności matka, nie zaakceptowali mnie jako homoseksualisty, a ja nie potrafiłem się zmienić. Bolało mnie ciągłe udawanie, że jestem „normalny” by ich zadowolić. Lecz kiedy mogłem patrzeć na Ciebie na przerwach, byłem szczęśliwy, bo to mi wystarczało. Bałem się do Ciebie podejść, bałem się odtrącenia, które gwarantowali mi rodzice, bałem się, że Ty też mnie nie zaakceptujesz… Potem jednak matka przeniosła mnie do innej szkoły, przez co zacząłem wpadać w depresję. Nie mogłem Cię już widywać, a to bardzo mnie bolało. Przeżyłem sporo czasu w dołku i tylko wspomnienia o Tobie dawały mi siłę do wstawania rano z łóżka i funkcjonowania. W domu miałem istny obóz koncentracyjny; rodzice zabronili mi wychodzić z domu, nie mogłem z nikim rozmawiać przez telefon ani przez Internet. Jedynym kontaktem ze światem była szkoła, ale w niej nikt mnie nie lubił. Bo ja sam bałem się ludzi, a oni to wyczuwali. Wyczuwali mój smutek i nie chcieli się nim zarazić. Zostałem więc sam z własnymi wspomnieniami, których nikt nie mógł mi odebrać.
Moje „życie” polegało na prześlizgiwaniu się z dnia do dnia, z miesiąca do miesiąca, z roku do roku, aż w końcu miałem dosyć. Każdy ma swój limit podatności na cierpienie, prawda? Więc przyrzekłem sobie, że jak tylko nadarzy się jakaś okazja na ucieczkę z domu, zrobię to i w końcu się zabiję. Nadal nie wiem, w jaki sposób chcę popełnić samobójstwo, ale wiem, że na pewno to zrobię i nikt mnie nie powstrzyma. Bo chciałbym trafić do lepszego miejsca, w którym być może się spotkamy. A jeśli się mylę, może zaprzyjaźnimy się w innym wcieleniu. Kto wie ile tak naprawdę jest światów i ile z wszystkich bajek jest prawdą?
Dziękuję Ci za to, że jesteś, że dałeś mi szczęście, że byłeś moją odwagą.

Kocham Cię i przepraszam,
Ryan”

Ręce Scotta trzymające list opadają bezwładnie na kolana, a suche dotąd oczy nie powstrzymują się przed wypuszczeniem z siebie potoku łez, od którego litery napisane czarnym cienkopisem zaczynają się rozmazywać. Serce chłopaka rozrywa ból, ale i miłość, dwa sprzeczne ze sobą uczucia, które szepczą mu do ucha, że tak musiało się stać. Ryan musiał poświęcić za niego życie, by dobro znów zwyciężyło ze złem. Bowiem każda bitwa powoduje straty, a on, Eregellent, którym został bez własnej wiedzy, musiał wypełniać swoje obowiązki. Znużony chłopak zmęczony płaczem ułożył się na poduszce Ryana, wciągając w nozdrza jej jakby miodowy zapach.
Ze łzami na policzkach, wypiekami na twarzy i listem ściskanym w dłoni znajduje go piętnaście minut później pani Parker, gdy wchodzi na górę by przynieść mu ciepłą herbatę. Z czułością przyjrzała się mu, przykryła go kocem i pogładziła po włosach. Uczucie, że Ryan jest gdzieś w pobliżu nie odstępowało jej ani na krok i pomyślała przelotnie, że popełniła już tak wiele zła w życiu, że powinna to odpokutować. Czy zaopiekowanie się tym chłopcem byłoby pewną formą sprawiania dobra? Pewnie tak. Niemalże pokochała go, kiedy na dole w salonie mówił do niej łagodnym i spokojnym tonem, gdy mówił tak pięknie o jej synu i o tym, jaki był z niego szlachetny człowiek…

Nasz czas dobiega już końca; rzucamy więc ostatnie, pożegnalne spojrzenie w stronę śpiącego oblicza młodego, dzielnego mężczyzny i wylatujemy przez okno w stronę zachodzącego słońca. Mimo, iż zbliża się zmrok, my już się nie boimy. Wiemy, że dopóki nasz dzielny Eregellent będzie żył, nic nam nie grozi, mimo, że wszystkie okropne rzeczy lubią dziać się szczególnie w nocy.

3 komentarze:

  1. Cudowne, piękne, nie wiem co powiedzieć. Płaczę teraz jak głupia i nie wiem co mam ze sobą zrobić. Gdybym tylko miała taki talent do pisania...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobre. Nie podbiło mojego serca, ale pomysł naprawdę dobry.
    Za to narracja... Nie. Przykro mi, ale irytowała mnie tak wspaniale, ze w pewnym momencie chciałam rzucić to wszystko w pieron D:

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    tak sobie myślałam, że nie jest w stanie go odesłać bo ten dostaje drugą szansę, no i dowiedzieliśmy się, że Rayan zakochał się w Skocie, ale rodzina tego nie akceptowała, dlatego się zabił...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń

Dziekuję za komentarz :)