Hej, cześć!
Mam dla Was opowiadanie, które nieco odbiega od innych, które do tej pory pisałam. Naszła mnie ochota na poeksperymentowanie z narracją i innym gatunkiem, więc powstał "Eregellent", na którego pomysł już od dawien dawna tworzył mi się w głowie.
Przed przeczytaniem jednak proszę zapoznać się z objaśnieniami poszczególnych zwrotów łacińskich, występujących w opowiadaniu:
1) Exorcizamus te, omnis immundus spiritus (...) - jest to modlitwa używana do egzorcyzmów, na co wskazują już pierwsze jej słowa. W opowiadaniu występują dwie jej formy: prosta i złożona.
2) Ego sum, qui sum - jestem, który jestem (Księga Wyjścia).
3) Memento, homo, quia pulvis es et in pulveren reverteris - pamiętaj, człowiecze, że prochem jesteś i w proch się obrócisz (formuła liturgiczna).
4) Bene quiescas/Requiescat in pace - niech spoczywa w spokoju (inskrypcja nagrobna).
5) Macte, animo iuvenis - bądź mężny, młodzieńcze.
6) Nil nisi bene - mów dobrze albo wcale.
7) Veritas de Santare - zemsty nadejdzie czas.
8) In Te,
Domine, speravi, non confudar - W Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się.
9) Jesu, in Te confide. - Jezu, ufam Tobie.
10) Sub tuum
praesidium confugimus, Mater misericordiae, Tu nos ab hoste protege, et hora
mortis suscipe… - Pod Twoją obronę uciekamy się, Matko miłosierdzia, Ty nas od wroga strzeż i w godzinę śmierci przyjmij.
11) Ecce ego,
Summum Malum - Oto ja, czyste zło [najwyższe zło, zło w najczystszej postaci].
12) Apage, Satanas - Idź precz, Szatanie
13) Finis - (to) koniec.
14) Miseri homo - Nędzny człowiecze.
15) Ecce ego, Creatura Mala - Oto ja, istota zła.
16) Hic dies irae - oto dzień gniewu.
17) Pereat mundus - niech zginie świat.
18) Sancte Michael Archangele (...) - Egzorcyzm do św. Michała Archanioła
19) Oremus.
Concede nos famulos tuos, quaesumus (...) - Fragment Litanii Lorettańskiej do Matki Boskiej.
20) Ad maiorem Dei gloriam - Ku większej chwale Boga
21) Invictus - dosł. niepokonany
22) Fiat lux - niech stanie nie światłość.
23) Gratias - dziękuję.
Życzę Wam miłego czytania i szczęśliwego Nowego Roku!
Ps. Aka-chan, to opowiadanie jest dla Ciebie <3
~*~
Gdy głucha noc
zapadła nad miasteczkiem, a w domu państwa Morrisonów prawie wszyscy już spali,
zdarzyła się pewna rzecz, która była jedynie początkiem wszystkich dziejących
się po sobie szybko i nieskładnie wydarzeń.
- Mamo, tato, one wróciły – szepnął
przerażony chłopak. – Znów nie dają mi spać!
Sylwetka Scotta
zamajaczyła w przedpokoju skąpanym w ciemności i wkroczyła do sypialni
rodziców. Chłopak poruszał się niepewnie, a jego urywany oddech niósł się po
całym pokoju, będąc znakiem, że właśnie miało wydarzyć się coś przerażającego.
Matka Scotta, Suzanne Morrison, obudziła się pierwsza, słysząc już tupot bosych
stóp syna w odległym przedpokoju i niepokojąc się, zbudziła męża.
- O Boże… - skomentowała słowa
nastolatka. – To przecież niemożliwe, nie…
Zakryła usta rękoma i
zaczęła głośno łapać powietrze, jakby dostała ataku astmy.
- Zapal światło, Scott. – W
ciemności rozbrzmiał niski głos pana Morrisona, który zdradzał, że on również
się denerwował, mimo, że starał się trzymać swoje emocje na wodzy.
Chłopak szybko
wykonał polecenie, wciskając biały kwadrat znajdujący się na ścianie obok. Momentalnie
światła zapaliły się, oślepiając całą trójkę, ale rodzina szybko przyzwyczaiła
wzrok do jasności.
- One wróciły – zawył znów, upadając
na podłogę przed łóżkiem. – One… wró…ci..ły.. – załkał głośno.
Suzanne zerwała się
szybko z łóżka, objęła syna i głaszcząc go po głowie powtarzała cicho, niczym
mantrę:
- Spokojnie, pamiętasz, co mówił
ksiądz? Nie możesz okazywać słabości, one nie mogą wiedzieć, że się ich boisz,
bo to czyni ich silniejszymi.
Ojciec Scotta,
patrząc na syna i żonę, wstał i podszedł do małej, drewnianej szafki opatrzonej
srebrnym krzyżem. Wyciągnął z niej czerwoną fiolkę, talerzyk i kropidło, po
czym odwrócił się w stronę rodziny.
- Nie ruszajcie się stąd, zaraz
wracam. – Jego oczy płonęły, zdradzając feerię emocji, która przebiegała przez
jego umysł.
Mężczyzna minął
Suzanne i Scotta, po czy zniknął tam, gdzie światło sypialni przegrywało z
głęboką ciemnością.
- Frank… - szepnęła pani Morrison,
patrząc na znikającą sylwetkę męża. – Synu… posłuchaj mnie teraz uważnie. Tata
nie da sobie sam rady, muszę mu pomóc. Zostań tutaj i czekaj na nas. Pilnuj,
żeby światło wciąż było zapalone i ty sam bądź ciągle w jego zasięgu. Kocham
cię, Scott, kocham!
Kobieta przyciągnęła
zapłakanego nastolatka do siebie i przycisnęła go mocno do piersi. Wiedziała,
co miało się za chwilę wydarzyć, więc próbowała zrobić wszystko, co było w jej
mocy, by ochronić syna.
- Weź to i nigdy się z tym nie
rozstawaj – szepnęła, ściągając z szyi srebrny łańcuszek z medalikiem i
wręczyła go Scottowi. – Słyszysz? Zrób tak jak ci każę, bo inaczej dostaniesz
szlaban!
Suzanne uśmiechnęła
się ciepło, ostatni raz przytuliła syna, po czym wstała. Podążyła tą samą
ścieżką co mąż i tak samo jak on zniknęła za granicą światła.
- Mamo… Tato… - jęknął nastolatek.
Chłopak nie do końca
wiedział gdzie się znajduje i kim jest, ponieważ wydarzenia, które wcześniej
miały miejsce, skutecznie pozbawiły go zdolności racjonalnego myślenia. Mimo
to, zdawał sobie sprawę, że nigdy więcej nie zobaczy już swoich rodziców. I
miał rację.
~*~
Cały cmentarz skąpany
był w szarości i zdawał się jakby rozmazywać, a to wszystko przez wszechobecny
deszcz padający już od rana. Jednak mimo brzydkiej pogody, Scott wędrował
pomiędzy smutnymi nagrobkami, dopóki nie trafił na cel swojej podróży. Płyta
jego rodziców była nowa, więc nie wyglądała jeszcze tak posępnie jak niektóre
pomniki, lecz mimo to, wywoływała w chłopaku uczucie rozpaczy.
- Cześć – szepnął cicho, kładąc różę
na marmurowej płycie.
Potem nie był w
stanie już nic powiedzieć – szloch ścisnął mu gardło, więc zakrył usta i stał
przez chwilę, próbując się uspokoić.
- Pamiętacie te wszystkie sztuczki,
które pokazywaliście mi w dzieciństwie? – Jego głos drżał. – Jeszcze wtedy nie
wiedziałem, że coś takiego jak magia istnieje…
Chłopak zatrząsnął
się od dreszczy; przez wcześniejszy szybki marsz w deszczu nie czuł zimna,
dopiero teraz zauważył, że jest przemoknięty.
- Chciałbym, żebyście pokazali mi
jeszcze jedną magiczną sztuczkę. Tylko jedną – powiedział spokojnie. – Po
prostu… żyjcie.
Przez chwilę Scott
spiął się w oczekiwaniu na niemożliwy zwrot akcji, lecz moment później
uśmiechnął się do siebie z politowaniem. Jak mógł wierzyć w takie bajeczki? W
to, że rodzice jakimś cudem zmartwychwstaną na jego zawołanie?
- Nieważne – mruknął do siebie. –
Nie wiem czy poradzę sobie bez was, jest mi naprawdę trudno.
Blondyn wyciągnął z
kieszeni mały znicz i pudełko zapałek.
- Nawet nie wiecie jak bardzo
chciałbym cofnąć czas – powiedział, a jego głos załamał się niebezpiecznie.
Ustawił znicz na
środku grobu i potarł jedną z zapałek o draskę; usłyszał suchy syk i po chwili przykrywał
już dłonią mały pomarańczowy płomyczek, chroniąc go przed deszczem. Próbował
podpalić knot świecy znajdującej się w zniczu, ale zapałka szybko wypaliła się
i ogień zaczął lizać opuszki jego palców. Zdmuchnął płomyk, zrobił wszystko od
początku i tym razem udało mu się. Zamknął znicz złotą przykrywką, a potem wstał,
chwilę patrząc w tańczący ogień.
- Brakuje mi was… - mruknął znów w
przestrzeń.
Gdzieś
z tyłu wiatr zawodził w gęstym późnoletnim listowiu japońskich klonów rosnących
dookoła cmentarza. Wył jak wilk do księżyca – tak, jak wyło serce Scotta
pogrążone w tęsknocie i samotności. Jednak chłopak mimo rozpaczy nie tracił
czujności; musiał być ostrożny w każdej minucie swojego życia, tego nauczyli go
rodzice. Jeśli miał przeżyć, musiał być twardy i nie dać się nikomu zaskoczyć.
Dlatego Scott, stojąc nad nagrobkiem, nadstawił uszu i udawał, że wcale nie
usłyszał czyichś kroków i że nadal zaabsorbowany jest swoją żałobą. Kątem
prawego oka dostrzegł szary cień przesuwający się w odległości około siedmiu
metrów od niego i wiedział już, że nie jest bezpieczny. Że nawet tutaj Oni go
znaleźli; ba, że nie ma miejsca na ziemi i takiej sytuacji, w której byłby
naprawdę sam. Chłopak wsunął powoli rękę za kołnierz kurtki i chwycił za
srebrny łańcuszek, który należał jeszcze rok temu do jego matki. Ujął medalik
delikatnie i prawie bezgłośnie szepnął:
- Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica potestas, omnis
incursio infernalis adversarii… - Jednocześnie z triumfem patrzył jak szary
cień przystaje, a potem zaczyna się cofać jakby z obrzydzeniem. – Omnis legio, omnis congregatio et secta
diabolica…
Gdy
zniekształcona sylwetka kompletnie zniknęła z jego pola widzenia, Scott umilkł
i znów przeniósł wzrok na grób rodziców, który nagle zrobił się jeszcze
bardziej posępny i smutny. Chłopak, a właściwie młody mężczyzna, wiedział, że
nawet na cmentarzu nie jest bezpieczny; gdy przebywał w jakimś miejscu dłużej,
Oni zawsze w jakiś magiczny sposób dowiadywali się o tym. No właśnie, magia. To
dziwne słowo, które wszystkim kojarzy się jedynie z bujdą i występami
iluzjonistów. Ale, drogie panie i drodzy
panowie, to myślenie jest nadzwyczaj błędne. Sam Scott przekonał się o tym
mając zaledwie dwanaście lat i gdy Oni po raz pierwszy go odwiedzili.
Oni,
no właśnie, kim są Oni? Czyż nie trudno zgadnąć, że nikt nie zna Ich prawdziwej
tożsamości? Ale czyż to właśnie nie Oni są winni całego zła na świecie? Ile
razy słyszałeś, bądź słyszałaś „To wszystko przez Nich!” lub „To Ich wina!”?
Założę się, że mnóstwo. I od czasu ukończenia przez Scotta dwunastego roku
życia, Morrisonowie wiele razy używali tym podobnych zwrotów. Jednak dla
normalnego człowieka tożsamość obarczanych winą istot nie była ważna; była
wręcz nieistotna i nikt się nad nią nie zastanawiał. Scott natomiast ochrzcił
tym mianem – zupełnie bezwiednie – stwory, które odwiedziły go pewnej pamiętnej
nocy.
Wiadomo,
że do takich rzeczy nie mogło dojść podczas normalnej nocy; stało się to
dokładnie w Halloween, kiedy granica między światami jest najcieńsza, a istoty,
o jakich nawet nam się nie śniło, wędrują w ciemnościach po naszych miastach,
ulicach i domach. Najczęściej jednak są one niegroźne – przyglądają ci się
kiedy śpisz, czy dla zabawy straszą twojego pupila. A gdy rano budzisz się, nie
wiesz nawet, że tej nocy przez twój pokój przeszedł cały tabun najrozmaitszych
stworów, które kiedyś stąpały po tej ziemi. Niewiedza jest słodka, choć zarówno
zwierzęta, bardzo małe dzieci i starcy mają pewien dar – są w stanie słyszeć
wydawane przez te istoty dźwięki, a w ciekawszych przypadkach są nawet w stanie
kątem oka zobaczyć poruszający się kształt. Mówi się, że to wszystko przez
fakt, że im bliżej jest się natury, bądź granicy między życiem a śmiercią, tym
łatwiej widzi się inne światy. Czy to prawda? Tego nie wie nikt. Natomiast
Scott bynajmniej nie był ani stary, ani bardzo młody, nie wspominając już o
tym, że nie był zwierzęciem; chłopak wyłamywał się ze schematu i gdyby istnieli
naukowcy od badania tego typu zjawisk, na pewno chcieliby przebadać
najmłodszego członka rodziny Morrisonów.
Wróćmy
jednak do tej przełomowej halloweenowej nocy podczas której wszystkie problemy
zaczęły mieć ręce i nogi. Zbliżmy się niczym Oni do śpiącego chłopca, którym
był kiedyś obecnie siedemnastoletni rosły mężczyzna. Spójrzmy na jego twarz
pogrążoną w błogim odprężeniu lekkiego snu i współczujmy mu, bo dosłownie za
kilka minut jego świat zostanie wywrócony do góry nogami. Delikatny uśmiech,
który gościł na jego ustach nagle zmienia się w dwie ściśnięte wargi, a gładkie
dotąd czoło przerywa pasmo zmarszczek. Scott przez sen poczuł jak zimny powiew
okala mu szyję i wystające poza kołdrę stopy i przez chwilę myśli, że zapomniał
zamknąć okna. Otwiera powoli oczy, na początku widząc jedynie jednolitą
ciemność; dopiero po chwili meble przybierają znajome kształty i widzi, że
okiennice są szczelnie zamknięte.
- Ego sum qui sum – usłyszał cichy szept i nie potrafił określić skąd
on dochodził. – Memento, homo, quia
pulvis es, et in pulverem reverteris…
Syk,
bo trudno było nazwać to głosem, brzmiał jadowicie i prześmiewczo. W brzuchu
chłopca zaczęły rodzić się pierwsze strzępki strachu, które chwyciły go z siłą
za trzewia i gardło. Z trudem wstał i wciąż patrząc za siebie na szafkę nocną
stojącą przy jego łóżku, z której najprawdopodobniej dochodził ten głos, zaczął
wycofywać się na korytarz. W pewnej chwili miał wrażenie, że jakaś sylwetka
zamajaczyła na materacu gdzie dopiero co leżał, ale był to jedynie ułamek
sekundy, więc stwierdził, że mu się przewidziało. Nie wiedział nawet jak bardzo
się mylił.
- Mamo… Tato… - szepnął, bojąc się
głośniej odezwać.
Suzanne
i Frank – a raczej ich młodsze o dobre pięć lat i nadal żyjące wcielenia –
zerwali się z łóżka i podbiegli do syna. Chłopiec trząsł się jak w konwulsjach,
a jego ciało pokrywała cienka warstwa lepkiego potu wywołanego strachem. Jego
rodzice podejrzewali już co mogło się wydarzyć, bo sami spali niespokojnie,
będąc w pełni świadomym niezwykłości tej nocy. Tak naprawdę to oczekiwali, że
coś takiego w końcu się stanie, i z roku na rok coraz bardziej się tym
przejmowali – w końcu Scott miał już dwanaście lat.
- Co się stało synku? – Zapytała
Suzanne, tuląc chłopca do siebie i wymieniając spojrzenie z mężem.
Zanim
Scott zdołał wydusić z siebie kilka słów potrzebował trochę czasu na
ochłonięcie. Gdy przestał się trząść i odzyskał panowanie nad własnym językiem,
nie wiedział jak opisać to, do czego doszło zaledwie kwadrans wcześniej.
- Ja… Nie wiem co to było –
wychrypiał. Nagle zachciało mu się bardzo pić. – Ktoś był w moim pokoju i mówił
coś o prochach.
Wtedy
Scott zdał sobie sprawę, że nie potrafił powtórzyć słów wypowiedzianych przez
istotę i bynajmniej nie dlatego, że miał słabą pamięć, oj nie. Stało się tak
tylko z tego powodu, że stwór posługiwał się innym językiem, którego
dwunastolatek nie znał, a mimo to… rozumiał. W tym czasie państwo Morrisonowie
spojrzeli po sobie znacząco i podjęli wspólną decyzję – by w końcu opowiedzieć
synowi o „Magii”. Frank wstał z klęczek i zapalił światło w sypialni, rozganiając
mrok, w którym mogli czaić się Oni.
- Scott – powiedział, przywołując
syna, by ten usiadł koło niego na łóżku. – Wierzysz w magię?
Chłopiec
przyjrzał się ojcu, upewniając się, że ten się z niego nie nabija; na twarzy
mężczyzny górowała jednak powaga i przez to Scott nieco się zląkł. Pokręcił
głową na znak, że już dawno wyrósł z głupich zabaw w magię i przestał wierzyć w
te dziecinne igraszki.
- W takim razie posłuchaj, co mam ci
do powiedzenia – oznajmił jego ojciec wodząc po pokoju jakby trochę nieobecnym
wzrokiem. – Duchy i wszystkie inne okropieństwa, którymi straszy się dzieci tak
naprawdę istnieją. Żyją wśród nas, jednak nie wszyscy, a raczej nieliczna
mniejszość jest w stanie ich dostrzec. Niektórzy, ci bardziej świadomi, mogą
nauczyć się jak ich dostrzegać, lecz nikt nie uważa tego za dar.
Serce
chłopca przyspieszyło bieg, a potem stanęło na chwilę i zabiło dwa razy
mocniej. W jego głowie kłóciły się ze sobą dwie strony całej tej sytuacji: że
ojciec go nabiera i że mówi najprawdziwszą prawdę. W takim razie to, co widział
na swoim materacu było jednym z tych stworów?
- Ale Oni nie krzywdzą ludzi,
prawda? – Zapytał ojca z nadzieją w głosie, nieświadomie używając po raz
pierwszy słowa, które będzie towarzyszyło mu przez całe życie.
Suzanne
usiadła po drugiej stronie Scotta i objęła go ramieniem; gest ten dał mu wiele
otuchy i lekko go odprężył.
- Niestety, ale tak samo jak istnieją
ludzie dobrzy i źli, tak samo potwory mogą być dobre jak i złe – powiedziała mu
matka nad uchem.
Chłopca
przeszły dreszcze; mimowolnie zaczął zastanawiać się czym był jego
niespodziewany gość i czy miał wobec niego nikczemne zamiary. Pewnie tak,
pomyślał Scott, jego głos o tym świadczył.
- Ja chyba widziałem to coś w moim
pokoju – powiedział, patrząc na ojca.
Matka
cicho westchnęła i chwyciła za rękę męża, jakby szukając w nim oparcia. Gest
ten nie spodobał się chłopcu – oznaczał coś niedobrego, oznaczał, że jego mama
bardzo się czymś przejęła. Zdezorientowany Scott zaczął patrzeć raz po raz po
twarzach rodziców, aż w końcu Frank odezwał się.
- Synu, jesteś tego pewien? Że
widziałeś to coś?
Do
oczu chłopca napłynęły łzy – spóźniona reakcja na strach i zmęczenie, które
nagle ogarnęło jego ciało.
- Tak, tato – wydusił z siebie. –
Przez chwilę go widziałem.
Z
ust Suzanne wyrwał się cichy okrzyk, a twarz pana Morrisona znacznie
spochmurniała.
- To niemożliwe, że jest Eregellentem
– zwrócił się Frank do swojej żony. – Wspomniałeś, że ten ktoś do ciebie mówił,
co dokładnie powiedział?
Chłopiec wytłumaczył
paradoks związany z barierą językową, czym przyprawił rodziców o kolejną
wymianę niedowierzających spojrzeń. Matka mocno zbladła, a ojciec złożył ręce
jak do modlitwy i chwilę siedział, myśląc.
- Nie wiem czy to jest możliwe,
Suzie – mruknął.
- Też tak uważam, ale mimo wszystko
powinniśmy zabrać go do Wielebnego Rafaela, on nam poradzi co zrobić.
Scott siedział i
wsłuchiwał się w rozmowę rodziców z coraz bardziej rosnącym przerażeniem. Gdyby
był odważny, to matka i ojciec nie zaprzątaliby sobie głowy jego osobą. Zbyt
młody jeszcze był na to, by zrozumieć o jak istotnej sprawie dyskutowali
państwo Morrisonowie i jak bardzo całe to wydarzenie zmieni jego życie.
Siedemnastoletni już
mężczyzna godnie i świadomie noszący tytuł Eregellenta wymknął się z cmentarza
przez boczną bramę i ruszył raźnym krokiem w stronę miasta. Scott nasunął
kaptur głęboko na uszy i przymknął oczy by wyczuć, czy ktoś go śledzi. Z ulgą
stwierdził, że nie ma ogona, więc zwolnił kroku przechodząc przez ulicę. Niebo
nadal było szare i wypłakiwało się strugami równie szarego deszczu, pogrążając
całe miasto w wielkich kałużach. Niedługo jednak trwała jego samotność; po
chwili w głowie zapaliła mu się ostrzegawcza lampka, lecz wiedział, że tym
razem nie grozi mu niebezpieczeństwo. Zjawa sunąca powoli za nim była
nieszkodliwa, jednak chłopak nie miał czasu na wysłuchiwanie jej historii.
- Bene quiescas – mruknął chłopak, a duch na chwilę przystanął, po
czym rozpłynął się, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.
Scott posłał pustce
niemrawy uśmiech, a potem ruszył w stronę kościoła, którego wieża dominowała
nad miastem niczym Bóg patrzący z nieba na swój lud, darząc go swoją
opatrznością.
~*~
Gdy tylko Scott
znalazł się w swoim prowizorycznym pokoju na tyłach kościoła, drzwi otworzyły
się i do środka wszedł Wielebny Rafael niosący drewnianą tacę z parującą na
niej misą.
- Głodny?
Chłopak spojrzał na
niego przelotnie, udając, że nic nie usłyszał. Nadal nie lubił duchownego i
raczej nigdy nie dane mu będzie go polubić. Był przyjacielem rodziny, do
którego zabrali go rodzice i któremu przekazali obowiązek opieki nad nim w
wypadku, gdyby państwu Morrisonom coś się stało, ale Scott nadal nie potrafił
zrozumieć, dlaczego starzec obchodził się z nim jak z jajkiem.
- Nie bardzo – odpowiedział po
dłuższej chwili. – Dlaczego Oni wybrali sobie akurat mnie? Dlaczego nawet
wychodząc tak rzadko poza mury tego zapleśniałego kościoła nie mogę być ani
przez chwilę sam?
Ton chłopaka był
poważny, lecz naznaczony został przez silne piętno bólu, samotności i tęsknoty
za rodzicami. Wielebny nie mógł zastąpić mu ojca i matki – mógł jedynie
zapewnić mu dach nad głową, wyżywienie i od czasu do czasu towarzystwo. Nic
więcej.
- Scott – powiedział Rafael
stanowczo. – Wiesz dobrze, że jesteś
Eregellentem, prawda?
Młody Morrison
przytaknął, sięgając po misę stojącą na tacy. Mimo wcześniejszych słów, czując
zapach zupy jego żołądek zaczął domagać się gorącej potrawy.
- Pamiętasz dobrze kim jest i jakie
obowiązki ma Eregellent, prawda? Eregellent jest pośrednikiem między światem
duchów i ludzi, a jego…
-… zadaniem jest pomoc w
przechodzeniu dusz do miejsc, do których dostania się zasłużyły swoimi czynami,
tak, tak, tak, słyszałem tę formułkę miliony razy – chłopak wciął się w połowie
zdania i dokończył to, co chciał powiedzieć Wielebny.
Duchowny spojrzał na
niego prawie że z ojcowską czułością, a przez głowę Scotta przebiegła myśl, że
oto zaraz znów usłyszy gadkę pod tytułem „Nie wybiera się swojego
przeznaczenia, ale trzeba je wypełniać jak najlepiej tylko potrafimy”, jednak
mylił się. Zamiast tego Wielebny pochylił się i złożył na czole chłopca
pocałunek; w oczach Scotta stanęły łzy, gdyż przypomniał sobie wszystkie
wieczory, kiedy jego ojciec, Frank, robił dokładnie to samo układając syna do
snu.
- Dobranoc – powiedział starzec,
wychodząc. – Śpij spokojnie.
Młody Morrison nie
odpowiedział na jego słowa, bo jego oczy wciąż szkliły się od łez, ale nie
miejmy mu tego za złe. Jak na siedemnastoletniego chłopca, którego codziennie
odwiedzają zjawy, o jakich my w najśmielszych snach nigdy nie myśleliśmy, Scott
ma również prawo do chwil słabości. Dlatego też zostawmy go w spokoju, gdy
będzie płakał w poduszkę i podążmy za Wielebnym, który spokojnym krokiem
oddalił się w stronę własnego gabinetu.
Starzec usiadł
wygodnie w swoim fotelu i oddał się wspomnieniom z młodości – gdy jego kończyny
i kręgosłup nie odmawiały posłuszeństwa, a głowę pokrywała szczelnie strzecha
brązowych włosów. Przywoływał po kolei obrazy, które budziły również
niebezpieczne uczucia kryjące się w nim prawie od zawsze. Ten szczeniak, Scott
był praktycznie skórą zdjętą z jego matki, ze słodkiej Suzie, która niegdyś
nosiła nazwisko Burnside i którą Wielebny trzymał kiedyś w ramionach, dopóki w
jej życiu nie pojawił się Frank. Duchowny kochał jej syna, bo w jego oczach
widział te same ogniki, które dostrzegł w oczach Suzanne pewnego pamiętnego
letniego wieczoru milion lat temu, kiedy dopiero wkraczał w prawdziwe życie. Do
tej pory mężczyzna nie mógł znieść faktu, że został odtrącony, a jego miejsce
zajął Franklin Morrison, a jedyne ukojenie odnalazł w Bogu i służeniu w
kościele.
Suzie Burnside od
zawsze była nieprzeciętna; przez pewien czas duchowny podejrzewał ją nawet o
to, że posiada jakieś zdolności, tak samo jak on, lecz koniec końców okazało
się, że była równie normalna jak Frank. To on, Roy Dulac, znany również jako
Wielebny Rafael, był odmieńcem i sam musiał sobie z tym radzić. Jego rodziców
mało obchodziło, co dzieje się z ich najmłodszym synem, gdyż mieli jeszcze
sześcioro głów do wykarmienia i wychowania.
Pewnej nocy – do
cholery, czy takie rzeczy zawsze muszą mieć miejsce w nocy? – usłyszał cichy
śpiew dochodzący zza okna; niewiele myśląc otworzył je i zaczął wsłuchiwać się
w pieśń niesioną przez powiew wiatru. Natychmiast został zganiony przez
starszego brata, że nawpuszcza owadów do pokoju, więc zamknął okiennicę i
wrócił do łóżka. Śpiew w nieznanym mu języku, którego kompletnie nie rozumiał
ukołysał go do snu, a sen ten był słodki i lepki niczym miód. Kolejnego ranka
pytał wszystkie siostry po kolei, czy to któraś z nich śpiewała w nocy nie
mogąc zasnąć, lecz każda z nich zaprzeczyła. Roy poszedł nawet do starszego
brata by zapytać, czy znał tę pieśń, którą słychać było w ich pokoju, ale ten
spojrzał na niego dziwacznie i odpowiedział, że nie słyszał żadnej piosenki.
Zaledwie dziewięcioletni wtedy chłopiec postanowił sobie, że nikomu więcej nie
wspomni o takich rzeczach – nie chciał znów zostać potraktowany w ten sposób,
więc milczał, lecz coraz częściej słyszał śpiewy w nocy, które nagle zrobiły
się bardziej przerażające niż kojące.
- Suzie Burnside… - Wyszeptał do
siebie bezwiednie starzec. – Słodka Suzie…
Jego myśli znów
stoczyły się na tor młodości – przypomniał sobie dzień, w którym przyznał się
ukochanej, że w nocy słyszy śpiewy w innym, nieznanym mu języku. Dziewczyna
wysłuchała go i właśnie tym zdobyła sobie całkowicie jego serce; do tej pory
czuł, że ją kocha, jednak było to niepełne, lecz akceptacja, którą otrzymał z
jej strony, sprawiła, że Suzanne posiadła serce Roya na zawsze. Niedługo
później w jej życiu pojawił się Frank, jednak Wielebny – który oczywiście nie
był jeszcze Wielebnym – nauczył ją sentencji egzorcyzmów i podstawowych
wiadomości na temat duchów, które zainteresowały się również nią od kiedy
zaczęła zadawać się z Royem. Frank rozdzielił ich, a Suzie powróciła do
normalnego świata, zostawiając Rafaela samego ze sobą. Dalszą część historii
znacie – nie trudno domyślić się, że mężczyzna szukał ukojenia i znalazł je w Bogu,
w kilkugodzinnych modlitwach na klęczkach i zapachu kadzidła żarzącego się
powoli w senne popołudnia.
Potem Suzie i Frank
pobrali się, spłodzili syna i żyli szczęśliwie przez dwanaście lat. Wielebny
widywał ich nawet czasami w kościele, kiedy odprawiał mszę, ale nigdy nie udało
mu się nawiązać kontaktu wzrokowego z ukochaną. Za to zawsze przyglądał się
Scottowi, który będąc już w wieku pięciu lat, chodził bezkarnie po całym
kościele, czasami nawet pochodząc tak blisko, że Rafael mógł pogłaskać go po
małej główce. Lecz nadeszła tamta pamiętna noc, gdy ta mała istotka chętnie
chodząca na nabożeństwa miała już dwanaście wiosen na karku, a duchy nagle dały
o sobie znać. I tak Scott miał szczęśliwe i długie dzieciństwo, pomyślał
Wielebny, słuchając bijących właśnie dzwonów, miał szczęście, że zaczął dojrzewać
później niż ja. Mimo tego wieść, że w tymże małym i nic nieznaczącym sennym
miasteczku żyje jeden z Eregellentów była dla duchownego niczym pieśni, które
słyszał każdej nocy – jednocześnie kojące i niepokojące.
Pamiętał jak Suzie
przyprowadziła do niego Scotta, którego zapłakane oczy wyglądały na niemalże
matczyne. Chłopiec od razu zdobył jego serce i mężczyzna obiecał sobie, że nie
zostawi go samego z tym, co właśnie się z nim działo. Przez kilka tygodni
szkolił całą rodzinę Morrisonów oraz przekazał im istotną wiedzę, która
dopełniła to, co kiedyś powiedział już Suzie. Współczuł chłopcu, bo obowiązki
Eregellentów wymagały odpowiedzialności i pełnego oddania, a jednocześnie
zostały mu narzucone bez jego zgody. Przez cały ten czas chłopiec ani razu nie
skarżył się, że odwiedzają go goście i przez kolejne pięć lat rzeczywiście miał
spokój. Nikt nie wiedział dlaczego i wszyscy – państwo Morrisonowie i Wielebny
Rafael zdążyli uwierzyć, że ten przebłysk umiejętności już się wypalił i że był
to jedynie fałszywy alarm. Mylili się okrutnie, ale my o tym już dobrze wiemy,
gdyż przez krótki moment byliśmy świadkami całego zajścia.
Jednak do tej pory nie wiemy, co tak naprawdę
wydarzyło się w ciemności, w którą wkroczyli rodzice Scotta. Sam Wielebny
Rafael nie miał pojęcia, co zabiło jego słodką Suzie i Franka, do którego miał
mimo wszystko wielki szacunek, ale wiedział jedno: musiało być to coś cholernie
potężnego, skoro krucyfiksy i amulety, które im podarował nie podziałały. Kiedy
wszystko to działo się zaledwie kilkanaście kilometrów od kościoła, Roy miał
przeczucie, że coś bardzo złego ma miejsce w którejś części miasta. Nie mógł
spać, a pieśń stawała się nie do wytrzymania, choć na co dzień na zwracał już
na nią uwagi. Nad ranem, gdy ciemność ustąpiła pierwszy promieniom słońca, do
drzwi plebanii zapukał młody Morrison z szokiem wymalowanym na twarzy, a
Wielebny widząc go, zgadł co się wydarzyło. Objął go jak syna i obydwaj płakali
nas losem Suzie i Franka.
Aktualnie siedzący w
fotelu starzec, zatopiony w gąszczu własnych myśli, drgnął, słysząc pierwsze
nuty pieśni śpiewanej przez dusze wędrujące między światami. Dusze, którym
Scott pomógł odnaleźć własną drogę i które podążały tam, gdzie zasłużyły
poprzez swoje uczynki. Dajmy już odpocząć Royowi po ciężkim dniu, gdyż
wychowywanie nastolatka nie należy do łatwych zadań, a gdy ma się dodatkowo na
głowie plebanię… Pieśń staje się coraz słabiej słyszalna, gdy szybujemy znów
korytarzem, przelotnie zaglądając do pokoju Eregellenta, w którym chłopak śpi
spokojnie i bez koszmarów.
~*~
Budzimy się w pokoju
Scotta wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca przy akompaniamencie
śpiewu porannych ptaków – mamy szczęście, bo chłopiec nadal śpi, a my za chwilę
będziemy świadkami pewnych niezwykłych odwiedzin. Przysiadamy więc w kącie, z
którego najlepiej widać pogrążoną jeszcze we śnie sylwetkę naszego Eregellenta
i w ciszy skupiamy się na nieśmiałym dźwięku, który z każdą sekundą robi się
coraz bardziej natarczywy. Na twarzy młodzieńca widzimy pierwsze oznaki
zakłóconego snu; marszczy on brwi, a usta zaciska w dwie cienkie linie,
zupełnie tak, jakby przed chwilą wgryzł się w soczysty kawałek cytryny.
- Macte animo, iuvenis… - szepcze istota, która nagle pojawia się tuż
przy łóżku Scotta i oczarowuje nas swoją aurą. – Macte animo, iuvenis!
Tym razem głos
stworzenia jest głośniejszy i pewniejszy, a sam zarys konturów jej sylwetki
staje się dla nas bardziej wyrazisty. Chłopiec otwiera w końcu niechętnie oczy,
przeciąga się i wzdycha głęboko.
- Idź sobie, chcę spać – po czym
przewraca się na drugi bok.
Zdezorientowana zjawa
podnosi się na nogi i próbuje zrobić coś, by zwrócić na siebie uwagę Eregellenta,
jednak jej starania kończą się fiaskiem.
- Macte animo, iuvenis… - tym razem słowa brzmią niemal błagalnie.
Ostatecznie młody
Morrison poddaje się i kapituluje; i tak rozbudził się na tyle, że za nic nie
byłby w stanie zasnąć, tym bardziej mając przy uchu jednego z rodzaju tych jęczydup.
- Nil nisi bene – odpowiada, patrząc na zjawę, która zdążyła przybrać
już wyraźny kształt młodego mężczyzny.
Oho, pomyślał Scott,
w takim razie czeka mnie długi ranek. Owszem, chłopak miał rację – wiek ducha
mówił mu, że jego historia nie jest tak prosta jak krótki żywot zjawy dziecka,
która nawiedziła go chwilę po tym, jak wyszedł z cmentarza. Małe dzieci nie
miały czasu w życiu by dokonać czegoś niewybaczalnie złego, więc w dużej mierze
trafiały od razu do Nieba i nie wymagało to nawet słuchania historii ich
żywota. Natomiast dorośli i starsi ludzie mieli bagaż doświadczeń oraz milion
złych i dobrych decyzji podjętych w życiu i to Scott miał zaważyć na tym, w
którą drogę pokierowane zostaną poszczególne dusze. W pewien sposób „sortował”
duchy, choć do tej pory nie miał serca powiedzieć nikomu, że według niego
powinien trafić do Piekła. Na szczęście nie spotkał jeszcze osoby, której
bezwzględnie musiał coś takiego powiedzieć, ale wiedział, że kiedyś nadejdzie
ta chwila.
- Nazywam się Ryan Parker –
powiedział duch, a potem natychmiast zamilkł, zdziwiony. – Jak to?
Scott przyzwyczaił
się już do takiej reakcji; była ona dla niego chlebem powszednim, który zjadał
na jeden kęs. Z wyświechtaną cierpliwością powtórzył formułkę, którą już od
roku karmił każdą duszę, która tego potrzebowała:
- Jestem Eregellentem, dobrze o tym
wiesz. Moim zadaniem jest wysłuchanie twojej historii i zdecydowanie, na którą
drogę zasługujesz. Musisz być ze mną całkowicie szczery i odpowiadać na moje
pytania, o ile takowe zadam – wyjaśnił. – W tym momencie mówisz w moim
aktualnym i swoim dawnym języku, bo tak jest mi łatwiej ciebie słuchać nie
zasypiając. Nie cierpię łaciny, bo od razu sprawia, że robię się senny.
Jakby na
potwierdzenie tych słów, chłopak ziewnął potężnie, nie kłopocząc się zakryciem
ust. Postać młodego mężczyzny przyglądała mu się z ciekawością, z jaką chwilę
wcześniej oglądała swoje dłonie.
- Jak to możliwe, że znowu wyglądam
jak człowiek?
Scott spojrzał w oczy
zjawie, a w tym spojrzeniu kryła się odrobina politowania i zniecierpliwienia.
- Bo ja tak na ciebie wpływam.
Kawałki materii, z których jesteś zbudowany, wyczuwają, że przejście na drugą
stronę jest bliskie, poza tym muszę najpierw ci się przyjrzeć, by podjąć
właściwą decyzję – powiedział Morrison bez mrugnięcia okiem.
Duch nadal
kontemplował intensywnie swoje ciało, a kiedy chciał obejrzeć się w lustrze, z
niesmakiem stwierdził, że nie posiada odbicia.
- Czyli co, nawet po śmierci ludzie
są oceniani pod względem wyglądu?
Scott uśmiechnął się
tajemniczo, a my wiemy już, że ten uśmiech oznacza zaintrygowanie. Do tej pory
wszystkie dusze grzecznie wykonywały jego polecenia i to on był panem od
zadawania pytań, a tu nagle jeden osobnik, Ryan Parker, wyłamuje się ze
schematu.
- To nie o to chodzi. Wygląd odgrywa
ważną rolę jeśli chodzi o prawdomówność, widzisz, gdybyś był chmurą latającej
materii, nie byłbym w stanie poznać po głosie, czy to co mówisz jest prawdą,
czy rzeczywiście miałeś tyle a tyle lat, czy byłeś zdolny do dokonania
niektórych rzeczy. No i mimika, ona też jest ważna. Rozumiesz?
Zjawa kiwnęła głową,
która z rozmazanej plątaniny stała się wyraźną sylwetką, na której widać było
nawet pojedynczy rudy włos. Gdyby nie fakt, że Scott jest Eregellentem, na
pewno uwierzylibyśmy w to, co pokazują nam nasze oczy – że dwóch mężczyzn,
jeden trochę młodszy i drugi, siedzący na dywanie, rozmawiają o czymś błahym
podczas zwykłego spotkania. Mamy jednak zaszczyt być świadomymi tego, co tak
naprawdę dzieje się w tym pokoju i kim jest młody Morrison. I uwierzcie, wielu
innych chciałoby być na naszym miejscu.
- No to zaczynamy – mruknął znów
Scott. – Nil nisi bene.
- Muszę jednak najpierw ostrzec, że
moja historia jest dość długa – powiedział Ryan, ocierając językiem o usta,
czując mrowienie spowodowane tą dziwną mową.
Parker wiedział, że
kiedyś był człowiekiem, pamiętał wszystko, co działo się w jego ziemskim życiu,
ale jedyne, czego nie potrafił sobie przypomnieć, to mowa i język, którymi się
kiedyś posługiwał. Wszystko za sprawą materii, która zadbała o to, by duchy z
całego świata, bez względu na to, kim były przed śmiercią, potrafiły porozumieć
się w jednym języku. W języku rządzącym światem jak i zaświatami – łaciną.
- Nawet nie wiesz ile razy słyszałem
takie ostrzeżenie. – Scott przewrócił oczyma i znów ziewnął. – Już od dawna nie
robi to na mnie wrażenia.
Ryan spojrzał na
niego niepewnie, ale moment później stwierdził tylko, że pomimo oschłości i
niechęci, chłopak jest dość miły.
- Tak jak mówiłem, nazywam się Ryan
Parker. Umarłem w wieku dziewiętnastu lat – tu na chwilę zrobił przerwę, by nerwowo
przejechać językiem po spierzchniętych wargach. – Moi rodzice nigdy nie byli
bogaci, więc osiedlili się w małym miasteczku i tam mieszkali w betonowym bloku
przez kilka lat. Najpierw spłodzili mojego starszego brata, Harrego, a dziesięć
lat później mnie. Jednak między dwoma ciążami moja matka zakaziła się poprzez
zakłucie igłą wirusowym zapaleniem wątroby typu B i od tej pory jej życie nie
było tak kolorowe. Pracowała jako laborantka w pobliskim szpitalu i pewnego
dnia pobierała krew pacjentowi, a przy zakładaniu nasadki na brudną igłę
zupełnie przypadkiem zakłuła się w palec. Nie myślała nawet, że się zakaziła,
dowiedziała się o tym wraz z pierwszymi objawami, które nastąpiły kilka
miesięcy później. Przez pewien okres czasu leżała w szpitalu, lecz lekarze
powiedzieli jej, że są bezsilni. Mimo tego moja mama funkcjonowała normalnie i
wróciła do domu. Niedługo potem zaszła w ciążę, tym razem ze mną i co było
najbardziej dla mnie zastanawiające, z własnej woli nie poszła ani razu do
lekarza żeby zbadać czy wszystko ze mną w porządku. Nie dość, że miała
trzydzieści siedem lat, co zwiększało możliwość tego, że urodzę się upośledzony
o kilkadziesiąt procent, to na dodatek ta żółtaczka, która jedynie czyhała na
odpowiedni moment, żeby prześlizgnąć się przez łożysko do mojego ustroju… Jakby
tego było mało, ja pchałem się szybciej na ten świat, niepotrzebnie zresztą,
więc urodziłem się cały miesiąc wcześniej niż powinienem. Nie leżałem długo w
inkubatorze, bo moje płuca były dobrze rozwinięte, jedynie moja waga i rozmiary
pozostawiały wiele do życzenia. Dostałem naciągane 7 w skali APGAR od lekarzy i
po kilku tygodniach opuściłem szpital wraz z matką.
Nagle między słowa
wtrącił się jakże znany i nielubiany odgłos burczenia w brzuchu Scotta, który –
chcąc nie chcąc – zarumienił się lekko ze wstydu. To, że był prawie pełnoletni,
wcale nie oznaczało, że nie zachował niektórych reakcji po swojej młodszej
wersji.
- Przepraszam, że ci przerwałem, ale
jestem głodny – powiedział ze skruchą. – Chodźmy do kuchni.
Morrison wstał,
rozciągnął się i chwycił czapkę z daszkiem leżącą na stoliku, a która była
znakiem dla pozostałych księży i ministrantów, że Scott czyni właśnie swoje
czary mary i wysłuchuje rozmowy jednej z dusz pragnących przedostać się dalej.
Taki znak rozpoznawczy wymyślił sam Wielebny i chłopak nie zamierzał tego
bojkotować. Pomysł był dobry, koniec kropka. Tymczasem Ryan przyglądał się
ruchom Morrisona, a to, co działo się w jego głowie jest dla nas zagadką. Myśli
duchów są trudne i zagmatwane do odczytania, a my nie jesteśmy przecież Eregellentami
– mamy jedynie zaszczyt podążać ramię w ramię za jednym z tych niezwykłych
ludzi.
~*~
Ryan czekał spokojnie
aż Scott da mu znak, że może dalej opowiadać – wywnioskowaliśmy to po niemalże
wstydliwie splecionych dłoniach, którymi bawił się, siedząc na jednym z
krzeseł. Nadal zastanawiał się, w jaki sposób materia, z której był zbudowany,
zdołała zorganizować się na tyle, by znów przypominać ludzkie ciało. Ba, że
mógł siedzieć na krześle, a nie przez nie przenikać!
- Kontynuuj – mruknął Morrison,
zasiadając i biorąc się do jedzenia jajecznicy.
Parker z ciekawością
przyglądał się posiłkowi, po czym bez zgody właściciela pochwycił w palce
kawałek jajka i wrzucił go do ust, spodziewając się poczuć na języku
słodko-słony smak. Zawiódł się jednak, uświadamiając sobie, że kęs jedzenia
spadł na krzesło, przelatując przez jego postać na wylot.
- Nie ma co, metabolizm to ty masz
niezły – zachichotał Scott, przy czym jego zmęczona twarz przybrała dziecięcych
rysów, a dołki w policzkach jedynie pogłębiły to wrażenie.
Ryan uśmiechnął się i
puścił jego słowa mimo uszu.
- Na czym skończyłem? – Zapytał
bezwiednie.
- Na tym, że wyszedłeś ze szpitala i
wróciłeś do domu.
- Ach, no tak – Parker zamyślił się
chwilę, przygryzając czubek kciuka. – Po moich narodzinach matka wpadła w
depresję i rzadko się mną interesowała. Bardziej wychowywał mnie wtedy mój
dziesięcioletni brat, choć on sam musiał chodzić do szkoły. Chyba mnie lubił,
lecz podobno był okropnie zazdrosny, że tata poświęcał mi więcej czasu, bo i
tak miał go mało, gdyż praktycznie zawsze był w pracy. Mimo tego nie przelewało
nam się; bywały miesiące, kiedy jedliśmy jak najtaniej, a pod sam koniec nie
było nawet mowy o ciepłym posiłku. Ja nosiłem ubrania po moim starszym bracie,
a on dostawał je od kuzynostwa, które z nich już wyrosło. Na tym praktycznie
minęło mi kilka lat, choć oczywiście niewiele pamiętam z tego okresu.
W tym momencie jeden
z nowych księży podszedł do stołu, przy którym siedzieli i z ciekawością
przyjrzał się Scottowi. Natomiast Ryan zaczął obserwować go, dokładnie
lustrując uśmiechniętą twarz, która wyrastała z czarnej sutanny zwieńczonej
koloratką.
- Czy ty właśnie rozmawiasz z
duchem? – Zapytał, nie kryjąc swojej ciekawości.
Morrison uniósł jedną
brew, zdumiony bezpośredniością duchownego.
- Taak – odparł, przełykając kęs
jajecznicy.
Ksiądz jeszcze
bardziej się podekscytował i zaczął rozglądać się dookoła.
- Gdzie on jest? Siedzi, stoi, czy
lewituje?
Nie czekając na
odpowiedź Eregellenta zacząć wodzić na oślep rękoma w powietrzu, zwracając na
siebie uwagę innych osób przebywających w kuchni. Moment później Ryan dostał
nieprzyjemnych mdłości, gdyż duchowny musnął jego klatkę piersiową i przebił ją
pięścią na wylot, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
- Zabierz go, proszę. Niedobrze mi –
wydusił z siebie Parker.
Scott posłał mu
przepraszające spojrzenie i wstał, biorąc do ręki pusty już talerz.
- Panie Dipust, niech pan nie
zachowuje się jak dziecko – mruknął, mijając duchownego. – Chodź, pójdziemy
tam, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Ryan słysząc jego
słowa, wstał i ominął łukiem nieprzyjemnego księdza, któremu zrzedła mina.
Mężczyzna odprowadził Morrisona wzrokiem do wyjścia, a potem westchnął.
Chłopcy wrócili do
pokoju i znów zajęli te same miejsca; Parker usiadł ze skrzyżowanymi nogami na
dywanie, a Scott rzucił się na łóżko.
- Dużo jeszcze zostało tej historii?
– Zapytał Eregellent, przyprawiając ducha o zakłopotanie.
- Mówiłem, że będzie długa…
- Nieważne – uciął chłopak. – Im
szybciej ją opowiesz, tym szybciej wykopię cię na drugą stronę.
Słowa Morrisona
sprawiły przykrość Ryanowi, lecz ten, zahartowany doświadczeniami, jakie
spotkały go w życiu, próbował się tym nie przejąć. O ile lepiej byłoby,
pomyślał, gdyby duchy nie miały uczuć…
- Gdybym powiedział, że moje
dzieciństwo było jedną wielką porażką, to okrutnie bym skłamał. Od kiedy mogłem
wychodzić sam na dwór i bawić się z innymi dzieciakami, nastał najlepszy okres
w moim i tak krótkim życiu. Codziennie wychodziłem skoro świt i wracałem późno
do domu po całym dniu spędzonym na jeździe na rowerze, okładaniu się kijami i
kopaniu piłki. Ot, takie chłopięce zabawy, które i ty pewnie znasz, prawda? –
Parker spojrzał na Scotta w poszukiwaniu potwierdzenia jego słów, ale zastał
chłopaka leżącego z zamkniętymi oczyma. Miał nadzieję, że ten nie zasnął.
- Nieważne. Potem trafiłem do zerówki.
Miałem może sześć, siedem lat, nie pamiętam. Nie wspominam tego roku jako
bardzo udanego, bo nie lubiłem większości dzieci z grupy, a one nie lubiły
mnie. No cóż.
Ryan zerknął
niepewnie na leżącego na łóżku Morrisona, bojąc się, że ten jednak śpi w
najlepsze. Wbrew jego przekonaniom, Eregellent drgnął po chwili, nie słysząc
kontynuacji opowieści i spojrzał na ducha pytającym wzrokiem. Parkerowi zrobiło
się głupio i zaczął znów opowiadać, choć na początku jego język nieco potykał
się o własne nogi.
- Potem nadeszła podstawówka; sześć
lat udręczania się z tymi samymi osobami, których albo się lubiło, albo nie
cierpiało. Wtedy też po raz pierwszy się zaprzyjaźniłem i po raz pierwszy byłem
z premedytacją dla kogoś niemiły. Była u nas w klasie dziewczyna, nie pamiętam
nawet jej imienia, ale chyba zaczynało się na literę ”C”, która pochodziła z
jeszcze biedniejszej rodziny niż moja. Z tego powodu wszyscy jej dokuczali i w
tym ja, choć jeśli mam być sprawiedliwy, nie sprawiało mi to przyjemności, więc
po kilku razach zaprzestałem tego. Pierwsze macki przełomu pojawiły się w
piątej klasie; dotąd byłem posłuszny wobec rozkazów rodziców i byłem na każde
ich zawołanie. To oni decydowali w co mam się ubierać i co mam w danym momencie
robić. W piątej klasie przestało mi się to podobać, bo chciałem sam podejmować
decyzje, które mogłem, mając jedenaście lat. Nie obyło się bez kłótni, ale
koniec końców matka pozwoliła mi wybierać sobie ubrania, które chciałbym nosić.
W tym momencie
bezlitosny los znowu przerwał wywód Ryana, pod postacią Wielebnego
zaglądającego do pokoju.
- Scott, mam przeczucie – powiedział
duchowny, wchodząc do środka. Zignorował nawet fakt, że chłopiec miał
naciągniętą na głowę czapkę. – Złe przeczucie. Bardzo złe przeczucie.
Eregellent usiadł
prosto jak struna i spojrzał ze strachem na starca. Powrót do świata
rzeczywistego z podróży po życiu Ryana był dość trudny. My również staliśmy się
czujni, zaalarmowani niepokojącymi słowami ojca Rafaela.
- To znaczy? Powiedz mi coś więcej!
Wielebny usiadł
ciężko na łóżku i pomasował intensywnie skronie. Jego zgarbiona postać wydawała
się jeszcze mniejsza i starsza niż w rzeczywistości. Ryan siedzący na dywanie
również wstał i podszedł bliżej, a na jego twarzy wykwitł niepewny wyraz.
- Wygląda na roztrzęsionego, zawołaj
kogoś żeby zaparzył mu ziółka na uspokojenie – mruknął Parker zmartwiony.
Starzec podniósł
nagle głowę i spojrzał duchowi prosto w oczy, choć było to niemożliwe, wręcz
cholernie niemożliwe.
- Jestem spokojny - mruknął starzec,
a Ryan wytrzeszczył oczy w niedowierzaniu.
- On mnie słyszy? Jak to? – Zapytał,
patrząc na Scotta i wpędzając siebie w jeszcze większy strach.
Młody Morrison
siedział na łóżku, a jego twarz była bledsza niż ściana; była to mina, którą
ludzie robią, słysząc coś naprawdę okropnego. Na szczęście myśli Eregellenta
nie są dla nas zagadką – możemy z łatwością, z jaką nóż wchodzi w ciepłe masło,
wniknąć w to, co kłębiło się w jego głowie. Bez trudu odczytujemy coś, co tak
bardzo wstrząsnęło chłopcem, a mianowicie fakt, że Wielebny słyszał Ryana. Może
dla nas jest to czymś mało znaczący, bo w końcu, jak wiemy, duchowny również
otrzymał od losu kawałek umiejętności porozumiewania się z duchami, jednak…
- Dlaczego słyszysz ducha? – Zapytał
Scott bezbarwnym tonem, a jego oczy wypełniły się łzami.
Dopiero rok temu
stracił rodziców i długo zbierał się z tego powodu do kupy, a teraz miał
stracić również Wielebnego?
- Sam już pewnie się domyśliłeś –
mruknął cicho starzec. – Niedługo umrę, jestem bliżej krawędzi i zaczynam coraz
lepiej dogadywać się z tym drugim światem. Mimo wszystko chcę, żebyś stąd
wyjechał. Nie wiem gdzie, ale jednego jestem pewien; nie możesz zostać w tym
mieście.
Scott chwytał słowa
Wielebnego z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Nie wiedział, co o tym
wszystkim myśleć, ale znając życie postąpi tak, jak rozkaże mu duchowny.
- Jeśli jednak moje przeczucia okażą
się błędne, i prośmy Boga by tak się stało, ktoś na pewno skontaktuje się z tobą,
by poinformować cię o wszystkim. Jasne?
Morrison przytaknął
jedynie, bo ze ściśniętego gardła nie chciał wydobyć się ani jeden dźwięk. Ryan
znacznie spochmurniał i raz po raz wpatrywał się na zmianę w twarz starca i
Scotta.
- Spakuj się jak najszybciej i
jeszcze dziś stąd uciekaj. Dam ci pieniądze i jedzenie na drogę. Nie zapomnij
ciepło się ubrać i wziąć bielizny na zmianę. Masz nie sypiać na ławkach w
parku, tylko w motelach, ale zawsze musisz zachować czujność. Wiesz dobrze, że
poza kościołem jesteś bardziej podatny na Ich ataki, więc najlepiej byłoby,
gdybyś zawsze był w pobliżu jakiegoś świętego miejsca. Nie osiadaj nigdzie na
dłużej, bo to jest niebezpieczne, najlepiej będzie jeśli stale będziesz
podróżował z miejsca na miejsce.
Gdy starzec pouczał
Eregellenta, ten zerwał się na nogi, wyciągnął spod łóżka plecak i zaczął
pakować do niego mnóstwo rzeczy. Nie zwracał już uwagi na Ryana i raz po raz
przechodził przez niego jakąś częścią ciała, lecz duch nie wzdrygał się tak,
jak wtedy, gdy zrobił to ksiądz. Dotyk Scotta był kojący i naprawdę
chcielibyśmy dowiedzieć się dlaczego tak jest, ale myśli Parkera są dla nas
niedostępne.
- Dbaj o to, byś każdego dnia zjadł
chociaż jeden ciepły posiłek. A jak zachorujesz, to wypij herbatę z miodem
gryczanym albo mleko z czosnkiem i…
- A co ze mną? – Pytanie Ryana
wcięło się w połowę zdania starca.
Morrison zatrzymał
się na chwilę, obrzucił ducha zamyślonym spojrzeniem i podjął szybką decyzję.
- Jak to co? Jedziesz ze mną –
wyszczerzył się. – Tylko nie będę mógł rozmawiać z tobą w miejscach
publicznych, bo uznają mnie za świra.
Parker uśmiechnął
się, praktycznie zapominając o Wielebnym, który coraz bardziej się garbił.
- Dobra, mam już wszystko – oznajmił
chłopak, zarzucając na grzbiet nieprzemakalną kurtkę.
Duchowny podniósł się
i z głębokiej kieszeni sutanny wyciągnął rulon pieniędzy ściśnięty gumką. Na
ich widok Scottowi zakręciło się w głowie – nigdy w życiu nie widział na oczy
tak dużej kwoty.
- Chodźmy do kuchni po jedzenie i
miód – mruknął starzec i żwawym krokiem wyszedł na korytarz.
Za nim podążył
Morrison i Ryan, a my polecieliśmy za nimi, nie chcąc stracić ani chwili z tego
wydarzenia.
~*~
Na dworcu było
niewiele ludzi, z czego Scott się ucieszył, oczywiście ze względu na swojego
niewidzialnego przyjaciela. Po pożegnaniu się z Wielebnym i długim uścisku
chłopak czuł się niesamowicie samotny, bo przypomniała mu się tamta upiorna noc,
kiedy wiedział, że już więcej nie zobaczy swoich rodziców. Próbował nie płakać,
ale pojedyncze łzy utorowały sobie drogę na jego polikach. Ryan, który
przyglądał się temu w milczeniu, próbował pocieszyć go, ale za każdym razem,
gdy próbował położyć rękę na jego ramieniu, ona zwyczajnie przelatywała przez
niego jak przez mgłę. I nie musimy potrafić czytać mu w myślach, żeby wiedzieć,
że był z tego powodu naprawdę smutny.
- Dokąd jedziemy? – Zapytał w końcu
Parker, mając dość ciszy.
Scott spojrzał na
niego zmęczonym wzrokiem, w którym brakowało jego wcześniejszej zadziorności.
- Jeszcze nie wiem – odparł. – Ale
przecież tobie to i tak nie robi różnicy. Jesteś duchem, a martwi nie płacą za
bilet.
Ryan poczuł się mocno
urażony jego słowami, choć chłopak przecież mówił cholerną prawdę. Nie odzywał
się już więcej, dając Eregellentowi spokój, by ten mógł cierpieć w ciszy nad
straceniem kolejnej ważnej osoby w swoim życiu. My również nie zamierzamy mu
przeszkadzać, więc spokojnie usuniemy się z tej scenerii i polecimy w stronę
kościoła, w którym jeszcze niedawno Morrison znajdował swój dom. Nim tam
dotrzemy zapadnie już mrok, a z doświadczenia wiemy już, że wszystko co złe,
lubi dziać się szczególnie nocą.
~*~
Wielebny wiedział
już, że ta noc będzie jego ostatnią na tym ziemskim padole. Oczywiście, nie był
gotowy na śmierć – ale kto niby, do cholery jasnej, kiedykolwiek byłby na nią
gotowy? – lecz wiedział, że musi ponieść ofiarę, by Scott zdążył uciec. Był w
stanie poświęcić się dla ukochanego syna Suzie, ale nie tylko dlatego, że
obiecał to swojej miłości. Dlatego też, że to było jego powołaniem, przez które
wstąpił do kleru - dopiero teraz to pojął, w ostatnich godzinach swojego
życia. Nie wiedział co tak naprawdę go
czeka, lecz czuł, że było to coś potężnego i najprawdopodobniej już nam
znanego. Był to stwór, który odebrał życie słodkiej Suzie i Frankowi,
mężczyźnie zasługującemu na szacunek.
- Veritas de Santare – mruknął do siebie starzec.
Jedyne, co mógł teraz
zrobić, to zwołać braci, by wysypali każdy próg drzwi i okien grubą warstwą
soli i przygotowali krucyfiksy oraz wodę święconą. Gdy wszystko było już
gotowe, usiedli w wielkim kręgu, zapalili kadziła i jednym głosem, jak jeden
organizm zaczęli wspólną modlitwę do Boga.
- In Te, Domine,
speravi, non confudar. Jesu,
in Te confide – słowa jak chmara pszczół przetaczały się
po wnętrzu kaplicy, odbijając się od kopuły i ceglanych ścian.
Za oknem panowała
ciemność, która matką jest dla równie ciemnych stworów. Dalibyśmy wszystko, by
nigdy nie ujrzeć tego, co chowa się za tajemniczym płaszczem nocy, lecz tym
razem nasz zdrowy rozsądek nie wygrał. Czekamy więc razem z duchownymi,
wsłuchując się w modlitwy do Boga, Jezusa i Maryi, czując, że zło się zbliża. I
to nie byle jakie zło. Zło najgorszego pokroju, które to szepcze ludziom do ucha
co mają zrobić z trzymanych przez nich pistoletem bądź nożem. Zło, które
powoli, powolutku wkrada się do serca, a potem jest już niemożliwe do
usunięcia. Zło, którego wszyscy mądrzy lękają się, a głupcy czczą dopóki nie
przejrzą na oczy. Zło w czystej, nieskalanej postaci, sunące właśnie w stronę
kaplicy, by zatopić zęby w jedynym w promieniu kilkuset kilometrów Eregellencie.
– Sub tuum praesidium confugimus, Mater
misericordiae, Tu nos ab hoste protege, et hora mortis suscipe… - Dźwięczny
i melodyjny ton modlitwy dla postronnego obserwatora wydawałaby się mantrą,
wypowiadaną podczas transu.
Wszyscy, bez wyjątku,
poczuli już, że zło jest blisko i jest głodne. Oj tak, bardzo głodne i żądne
ludzkiej krwi. Nikt nie wiedział jednak, czego się spodziewać – pod jaką
postacią przybędzie zło i co jest w stanie zrobić, by dostać to, co pragnie?
- Przygotujcie się, zaraz tu będzie
– krzyknął Wielebny do współtowarzyszy.
Modlitwa została przerwana, a każdy z
duchownych chwycił w dłoń kropidło zanurzone wcześniej po trzon w wodzie
święconej. Wszyscy jak jeden mąż skierowali się w stronę drzwi kaplicy,
oczekując nadejścia zła właśnie stamtąd i stanęli w napięciu.
- Jeszcze chwila – powiedział
Rafael. Nie czuł się tak rześki i pełen energii od kiedy poznał słodką Suzie. -
Zaczynamy na trzy. Raz… dwa…
Nagle drzwi kaplicy
otworzyły się z okropnym skrzypnięciem, a część lamp znajdujących się przy
wejściu po prostu zgasło. Do środka wtargnęły rozmazane czarne kształty, które
biegnąc, a raczej lewitując, powarkiwały głośno jak głodne pitbulle. Kilku
księży zdążyło krzyknąć zanim ciemne masy skoczyły na nich i zadały im katusze,
o jakich nigdy nie śnili w najgorszych koszmarach. Jednak to nie kłębowiska
bezkształtnej materii były największym problemem – był nim, a raczej była
postać, która powoli wkroczyła do kaplicy, na razie zostając w zasięgu cienia.
-… trzy!
Na ten sygnał
duchowni przeżegnali się, a potem gardłowymi, męskimi głosami, zaczęli wręcz
śpiewać jak upiorną pieśń, sentencję używaną do egzorcyzmów:
- Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica potestas, omnis
incursio infernalis adversarii, omnis legio, omnis congregation et secta
diabolica – kłębowiska materii wręcz wybuchały od mocy tych słów, lecz
schowana w ciemności postać ani drgnęła, tak jakby starania księży nawet jej
nie łaskotały. - Ergo draco maledicte et omnis legio diabolica
adjuramus te. Cessa decipere humanas creaturas, eisque aeterae
Perditionis venerum propinare. Vade, Satana!
I wtedy właśnie twarz
postaci wychyliła się z mroku, sprawiając, że morale duchownych upadły, wróżąc
im niechybną porażkę. W drzwiach kaplicy stała słodka Suzie Burnside, którą
wszyscy znali i uwielbiali, a która od ponad roku leżała pod płytą nagrobną
przyozdobionej przez jej syna czerwoną różą. Wielebny najbardziej to przeżył;
spojrzał w twarz kobiecie, której przez te wszystkie lata nie przestał kochać i
nagle nie był w stanie nawet się poruszyć. Nikt nie potrafił zaatakować Suzanny
i o to właśnie w tym wszystkim chodziło. Może i było to nieczyste zagranie, ale
kto powiedział, że zło będzie fair?
- Wyciągnijcie wodę święconą! – Krzyknął
ojciec Dipust, którego poznaliśmy tego samego dnia milion lat temu na stołówce.
Jednak szczęście
jeszcze uśmiechnęło się do Wielebnego i jest świty – nowy ksiądz nie miał
skrupułów, jeśli chodziło o zaatakowanie kogoś, kto udawał jedynie słodką
Suzie, bo ojciec Dipust zwyczajnie nie zdążył jej jeszcze poznać i już nie
będzie miał na to szansy. Rafael, który aktualnie był bardziej Royem,
oprzytomniał nagle i chwycił pewnie za swoje kropidło, upewniając się, że jest
dobrze namoczone.
- Teraz! – Krzyknął Wielebny i razem
z resztą wylał łącznie kilka litrów wody święconej na nic niespodziewającego
się potwora, który miał czelność udawać jego ukochaną.
Stwór zaskrzeczał
głośno, a jazgot ten sprawił, że większość z księży ogłuchła natychmiast na
jedno, bądź dwoje uszu. Niektórzy padli na ziemię, trzymając się mocno za głowę
i już nie wstając z klęczek.
- Pożałujecie tego, wy nędzne,
ludzkie pokraki! – Głos potwora na pewno nie był tak kobiecy jak głos Suzie
Burnside, co dało odwagę księżom do kolejnego ataku.
Mogłoby się wydawać,
że dobra passa nagle stanęła po stronie Wielebnego, a szala zwycięstwa mówiła
sama za siebie. Lecz, moi drodzy, nie ulegajmy chwilowym złudzeniom, gdyż Zło
jest naprawdę przebiegłe i podstępne; jest jak lis, który wkrada się nocą do
kurnika i dusi wszystkie kury, kiedy te śpią spokojnie na grzędach.
- Ecce ego, Summum Malum! – Warknęła istota, która już wcale nie
przypominała Suzie.
Jakby na jej komendę
z sufitu zaczęły zlatywać dziwne stwory, które nie przypominały żadnego
żyjącego na ziemi zwierzęcia. Ich ogromne skrzydła oplecione ohydną skórą były
najeżone kolcami, które wbijały się z łatwością w ludzkie ciała. Kaplicę
wypełniły krzyki bólu i cierpienia, a zastępy księży malały w zastraszającym
tempie.
- Apage, Satanas! –Krzyknął Wielebny, trzymając przed sobą krucyfiks,
który pulsował delikatnie białym światłem.
Stwór zmrużył oczy i
syknął wściekle, przyczajając się jak drapieżnik na swoją ofiarę. Trudno nam
uwierzyć, ale całe to wydarzenie trwało już dobrych parę godzin i niedługo
powinien ich zastać brzask. Potwór musiał wybić księży co do jednego, a Wielebny
wiedział, że światło wżarłoby się w skórę stwora jak kwas siarkowy w ludzkie
ciało, więc grał na zwłokę jak najbardziej odwlekając od siebie centralne
starcie. Zło jednak wyczuło jego podstęp, a my dobrze wiemy, że obawiało się
słońca, wnioskując po niepokojących spojrzeniach rzucanych przez nie w stronę
witrażowych okien kaplicy.
- Finis! – Wrzasnął potwór i wszystko nagle pociemniało.
Sylwetka stwora
zaczęła rozszerzać się i rozciągać, osiągając ogromne rozmiary, a potem część
jej po prostu rozkruszyła się na małe kawałeczki. Księża, którzy zostali
jeszcze przy życiu, oglądali to przedstawienie i błędnie zinterpretowali je
jako osłabienie przeciwnika. Bardzo, naprawdę bardzo się mylili. Malutkie
kawałki wraz z podmuchem wiatru pochodzącego z otwartych drzwi przedostały się
w ich stronę i osiadły na twarzy, włosach, ubraniach. Zaczęły wżerać się powoli
w skórę, zostawiając za sobą czarne i niemożliwe do zmazania plamy. Z trwogą
przyglądamy się jak na ciele ojca Dipusta, jak i ojca Cornela, i wielu, wielu
innych pojawiają się czarne owalne kształty, które z każdą minutą stawały się
coraz większe.
- Nie dajcie się dotknąć temu
pyłowi! – Krzyknął Wielebny, ale było już za późno.
Ci, którzy niemalże
cali pokryci byli już plamami, nagle zaczęli rzucać się z krzykiem na swoich
braci i zabijać siebie nawzajem w mgnieniu oka. Tymczasem stwór zbliżył się do
ojca Rafaela, który czuł się kompletnie zdezorientowany tym, co działo się
wokół niego i nie potrafił pojąć jak to możliwe, skoro przed chwilą, przed sekundą
jeszcze wygrywali. Nie zauważył nawet, kiedy czarna łapa chwyciła go wpół i
uniosła do góry, przed oblicze potwora.
- Miseri homo – wargi stwora, albo coś, co wydawało się, że jest
wargami, wygięły się w szyderczym uśmiechu, ukazując rząd ostrych jak brzytwa
kłów.
Podczas gdy ostatni
księża popełniali samobójstwo, zmuszeni przez cząstki Zła, które się w nich
zakorzeniły, Wielebny patrzył jak zahipnotyzowany w wielkie ślepia potwora o
czerwonej, pulsującej barwie. Czuł się tak, jakby był w innym wszechświecie, a
krzyki jego ginących braci były jedynie przekomarzaniem się mew nad którąś z
krajowych plaż.
- Rozpruję cię, a potem zostawię
tutaj z trzewiami na wierzchu, byś gnił i umarł, patrząc na swoją porażkę,
ludzka wywłoko – warknął stwór, ośmielając się znów przemówić nie po łacinie.
W odpowiedzi Wielebny
jedynie splunął w coś, co – nie wiadomo czy błędnie – uważał za twarz potwora.
Nie zrobiło to na nim większego wrażenia.
- Żegnaj, Wielebny głupcze. Do
zobaczenia w piekle.
Zło wyciągnęło swoje
szpony, które wbiły się w brzuch mężczyzny i przebiło jego skórę bez większego
wysiłku. Gdy dotarło do jelit, Rafael przymknął oczy i wyobraził sobie twarz
słodkiej Suzie, dziewczyny, którą pokochał, dziewczyny, która skradła jego
serce, dziewczyny, do której niedługo dołączy w zaświatach. Poczuł jak gorąca
krew spływa mu po nogach, a ból był przerażający, lecz mimo to dzielnie trzymał
się swojej przytomności, czując, że jego rola jeszcze się nie skończyła. Potwór
dotrzymał obietnicy i zrobił wszystko tak jak powiedział; ułożył Wielebnego na
podłodze kaplicy, a sznur jego jelit wysunął się mu się z jamy brzusznej niczym
szaroczerwony naszyjnik z korali. Stwór zaczął wracać do normalnej postaci,
znów udając Suzanne i odwrócił się bez słowa plecami do konającego na podłodze
mężczyzny.
- Suzie… - wycharczał starzec. –
Słodka Suzie…
Nagle jeden z
latających stworów pojawił się znikąd i podleciał szybko do podobizny matki
Scotta. Wielebny myślał, że się przewidział, jednak zwierzopodobne coś
zaatakowało szponami plecy potwora, po czym wbiły kolczaste skrzydła po obu
stronach ramion postaci. Stwór zawył ze złości, a potem jednym ciosem powalił
latające coś na ziemię. Zło dotknęło ran, z których nie leciała krew, tylko ohydna,
żółtawa maź podobna do ropy i skrzywiło się znacznie. Potem oddaliło się
szybko, by uciec przed pierwszymi promieniami słońca.
Wielebnemu zostało co
najwyżej pół godziny życia, które miał spędzić między martwymi braćmi leżącymi
na podłodze i truchłami mar, które zniknęły jednak wraz z nastaniem nowego
dnia. My natomiast musimy się spieszyć, by dotrzeć do Scotta przed tym, jak
ojciec Rafael skona. Musimy dostać się do pociągu, do którego właśnie wsiada
młody Morrison wraz z Ryanem. Czas leci, zegar tyka, a my wylatujemy z kaplicy,
zostawiając Wielebnego w samotności i choć z chęcią potowarzyszylibyśmy mu w
ostatnich minutach jego życia, musimy ruszać w drogę.
~*~
Docieramy do pociągu
w momencie, gdy krajobraz za oknem zmienia się z typowo miejskiego w gęstwinę
drzew i łany wijących się łąk i pól. Idealnie zdążyliśmy, by przysłuchać się
rozmowie, którą zaczął sam Scott.
- Już po wszystkim – mruknął prawie
że do siebie.
Wraz z Ryanem
siedzieli w pustym przedziale i jak na razie nikt nie odważył się zakłócić im
spokoju.
- Jak to? – Zapytał, nie rozumiejąc.
Eregellent westchnął,
uciszając głosy w swojej głowie, znaczące tylko o jednym: wszyscy, a
przynajmniej większość księży z kościoła, w którym spędził zaledwie rok, oddała
życie, by mógł uciec.
- Słyszałem mówiące do mnie duchy
braci, które poszły od razu do nieba – wyjaśnił Morrison. – Było ich tak dużo…
Parker po raz kolejny
chciał pocieszyć chłopca, jednak wiedział, że nawet gdyby bardzo chciał, jego
starania nie przyniosłyby skutku.
- A Wielebny? Jego też słyszałeś?
Scott pokręcił głową
w zaprzeczeniu.
- Może w takim razie wygrali?
Pokonali to coś, co chciało przyjść po ciebie?
Młodzieniec podniósł
wzrok na swojego towarzysza.
- Jak to po mnie? Dlaczego tak
myślisz? – Zapytał niepewnie.
Dobrze wiemy, że
chłopiec nie grał – naprawdę nie wyobrażał sobie, żeby w całej tej sprawie
chodziły tylko… o niego samego. Ryan uśmiechnął się smutno.
- Scott, jesteś potężnym i ważnym
dla świata i zaświatów Eregellentem, musisz zdać sobie z tego sprawę. – Urwał i
zmoczył językiem dolną wargę. - Powiedz mi, ile dusz wysłałeś do tej pory do
Piekła?
- Żadnej – Morrison nie zwlekał z
odpowiedzią.
- No właśnie. W tym rzecz. Myślisz,
że Zło cieszy się z tego powodu i że przy najbliższej okazji pogłaskałoby cię
po głowie, by nagrodzić za wspaniale wykonaną robotę? Nigdy w życiu. Zło ma cię
na celowniku i chce się ciebie pozbyć, by dusze nawet największych świętoszków
przeszły na ciemną stronę mocy. A wiesz dobrze, że niewiele potrzeba, by
najczystszy duch zbłądził, prawda?
Morrison kiwnął głową
na znak, że zgadza się ze swoim towarzyszem. W tym momencie w kościele
oddalonym o dobre kilkadziesiąt metrów od aktualnego położenia chłopców, dusza
Wielebnego w końcu opuściła jego sponiewierane ciało. Scott drgnął jak pod
dotknięciem magicznej różdżki zwanej przeczuciem.
- Już po nim – mruknął. – On też
zginął.
Ryan wiedział już, o
co chodzi, gdyż czuł jak duch Wielebnego zbliża się do nich w zastraszającym
tempie.
- Dlaczego nie poszedł od razu do
Nieba tak jak inni księża? – Zapytał Parker ze zdziwieniem.
- Nie wiem – odpowiedział mu
Eregellent, gdy postać Rafaela zmaterializowała się tuż koło niego. – Ojcze…
Wielebny uciszył go
gestem dłoni, a na jego twarzy pojawił się wyraz twarzy świadczący o jego
pośpiechu.
- Chłopcze, mam mało czasu, a wiele
do opowiedzenia. W nocy zaatakował nas stwór, który był czystym wcieleniem zła
ukrywającym się pod fałszywą postacią twojej matki. Nie możesz się wahać go
zniszczyć, tak jak my to zrobiliśmy przez nasze uczucia. To nie jest twoja mama,
to nie jest prawdziwa Suzie Morrison, którą znałeś. Jest to tylko jej tania
imitacja, która przy pierwszej lepszej okazji zostanie zastąpiona czymś innym –
starzec mówił szybko i gorączkowo gestykulował. – Egzorcyzmy nie zrobiły na tym
potworze żadnego wrażenia, a woda święcona ledwie go połaskotała. Przeląkł się
mojego krucyfiksu, ale został on w kościele przy moich zwłokach… Widziałem
jednak jak jeden z latających stworów, którego ohydności nie potrafię nawet
opisać słowami, zaatakował swojego pana, dla którego chwilę wcześniej zabijał
naszych braci. Nie wiem czym był i skąd pochodził, ale zranił Zło i to nie byle
jak.
Ryan słuchał uważnie,
a gdy starzec wspomniał o dziwnym stworzeniu, podniósł na niego wzrok. My
jednak możemy jedynie domyślać się, co to mogło znaczyć, gdyż myśli ducha nadal
są dla nas niedostępne.
- Czyli jednak istnieje sposób, by
pozbyć się Zła? – Zapytał Scott, a jego głos był boleśnie przepełniony
nadzieją.
Starzec znacznie
spochmurniał i spojrzał w oczy synowi ukochanej słodkiej Suzie.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział,
ściągając myśli chłopca z powrotem na ziemię. – Ale wiem, że mój czas ucieka,
więc przejdźmy do tego, co potrafisz najlepiej robić.
W jednym momencie
niepewny młody Morrison zmienił się w stanowczego Eregellenta, który od ponad
roku pomagał duszom przejść na drugą stronę.
- W takim razie opowiedz mi swoją
historię – powiedział cicho.
Wielebny spojrzał na
niego smutno, a w jego oczach rozbłysła tęsknota.
- Na to też nie mamy czasu, ale wiem
dobrze z czego muszę ci się wyspowiadać żeby uzyskać przepustkę – wyjaśnił
starzec.
Scott poczuł się
lekko wytrącony z równowagi, tak jakby ojciec Rafael zburzył wszystko, w co do
tej pory wierzył chłopak.
- Jak to? Nie muszę słuchać całej
historii twojego życia?
- Nie. Twoim zadaniem jest poznanie
prawdy, dlaczego dana dusza nie ma ustalonego z góry wejścia do Nieba, a robisz
to poprzez wysłuchiwanie szczerej historii życia. Ja dobrze wiem co mnie tu
trzyma i muszę ci to powiedzieć, żeby przejść na drugą stronę.
Morrison czekał więc
w ciszy na wyznanie starca, a gdy z jego ust padły pierwsze słowa, poczuł
wielkie współczucie dla tego człowieka i niemal go pokochał.
- Twoja matka była dla mnie całym
życiem od kiedy ją poznałem. Do tej pory targa mną miłość do niej i nie mogę
doczekać się naszego spotkania po drugiej stronie. Wręcz słyszę jak mnie wzywa,
by zamknąć mnie w swoich ramionach pierwszy raz od tak dawna…
Eregellent obdarzył
mężczyznę lekkim uśmiechem, a potem przeżegnał się, przymykając oczy.
- Requiescat in pace – mruknął, a kiedy otworzył oczy, starca już
przy nim nie było.
Ryan wiedział, że
Scott potrzebował chwili samotności, więc nie zakłócał ciszy swoimi wywodami.
My także domyślamy się, że lepiej byłoby gdybyśmy na chwilę zniknęli, dając
chłopcu intymność. Wzbijamy się więc i wylatujemy z pociągu, nadal jednak lecąc
obok, by nie stracić go kompletnie z oczu. Wpatrujemy się w zielony krajobraz i
piękny, choć pochmurny dzień, który powstał po tak upiornej nocy.
~*~
Tego samego dnia po
południu chłopcy postawili stopy na dworcu kolejowym i raźnie ruszyli w stronę
centrum nieznanego miasta. Ryan milczał i nie chciał zaczynać rozmowy – wolał,
by to Scott pierwszy się odezwał. Morrison natomiast zatopiony był we własnych
myślach i zupełnie zapomniał o tym, że ma towarzysza. Dopiero gdy uporządkował
sobie wszystko w głowie i pogodził się ze swoim losem, usiadł na najbliższej
ławce i przywołał do siebie Parkera.
- Skończyłeś na piątej klasie
podstawówki – zagaił. – Mów dalej.
Chłopak usiadł koło
niego i spokojnie zaczął mówić cichym lekkim głosem.
- Moje do tej pory dość dobre
relacje z rodzicami nagle zaczęły bardzo się psuć, gdyż przejrzałem na oczy i
zrozumiałem jak wiele błędów popełniali. Buntowałem się w każdej kategorii, w
której mogłem i trwało to do drugiej klasy gimnazjum. Był to okres krzyków,
awantur i trzaskania drzwiami, który wspominam teraz z lekką czułością, bo
później było tylko gorzej – Ryan
spojrzał na Eregellenta nieobecnym wzrokiem. – A potem nadeszła trzecia i
ostatnia klasa… To był dla mnie najprzyjemniejszy rok, bo zakochałem się
zupełnie na poważnie, lecz wciąż kłóciłem się z rodzicami. Mimo wszystko powoli
staczałem się w ramiona depresji nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nagle
wszystkie rzeczy, które sprawiały mi przyjemność, stały się obojętne i świat
skąpany był w odcieniach szarości. Przeżyłem tak ponad trzy lata, a potem,
pewnego dnia, stwierdziłem, że mam dość. Po prostu nie byłem w stanie dalej
żyć.
Scott wiedział już,
że teraz historia przejdzie do najgorszego momentu, więc zaczął przyglądać się
swoim dłoniom.
- Skoczyłem z mostu wprost pod
pędzący pociąg i w ułamku sekundy już nie żyłem. Patrzyłem na swoje martwe
ciało leżące na torach i ludzi, którzy nagle zbiegli się, by zobaczyć co się
stało. Szkoda, że zainteresowali się mną dopiero wtedy, gdy było już po
wszystkim. Oto cała historia…
Morrison spojrzał w
oczy chłopakowi, wahając się nad wykonaniem tego, co musiał zrobić. Z
trudnością podniósł dłoń, a potem przeżegnał się powoli, robiąc wszystko z
przesadną dokładnością.
- Requiescat in pace…
Eregellent zamknął
oczy, bo nie chciał widzieć jak duch odchodzi, gdyż miał już dość rozstań. Po
chwili spojrzał na ławkę, a jego serce zabiło mocniej.
- Coś jest nie tak – mruknął Ryan,
spoglądając na Scotta rozszerzonymi w zdziwieniu oczyma.
- Requiescat in pace! – powtórzył Morrison, nic to jednak nie dało.
Chłopak siedział,
wciąż nie mogąc uwierzyć, że Parker nadal znajduje się w tym świecie. Do tej
pory nic takiego mu się nie przydarzyło; przez chwilę nawet pewien był, że stracił
swoje umiejętności, ale z tyłu głowy wciąż słyszał głosy i pieśń dusz
wędrujących między światami.
- Requie… - zaczął po raz kolejny, lecz Ryan przerwał mu.
- Daj spokój, to nie zadziała – jego
głos był spokojniejszy niż powinien być.
- Ale…
- Nie ważne, nic nie jest ważne –
mruknął duch. – Nie przejmuj się, to ze mną jest coś nie tak. Być może
samobójcy tacy jak ja nie zasługują na nic oprócz szwendania się w
nieskończoność po ziemi…
Parker ze strachem
zauważył, że po polikach Eregellenta zaczęły spływać łzy bezsilności i
tęsknoty. Wiedział, że chłopak nie płacze tylko z jego powodu – był to moment,
w którym przysłowiowa czara została przepełniona, a wszystkie powstrzymywane
przez niego uczucia wypełzły z jego serca na światło dzienne.
- Czy mogę cię jakoś pocieszyć? – Zapytał
cicho duch, patrząc jak Morrison chowa twarz w dłoniach.
Nagle młodzieniec
spojrzał na niego załzawionymi oczyma i pochylił się w jego stronę tak, jakby
chciał się do niego przytulić i Ryan zdążył pomyśleć jedynie ze smutkiem, że
Scott zaraz przejdzie przez niego jak przez dym. Tak się jednak nie stało.
Parker złapał go i uścisnął, pozwalając by łzy chłopaka zmoczyły mu bluzę.
- Nie chcę już być Eregellentem, ba,
nigdy nawet nie chciałem nim być – wyznał Morrison. – To mnie przerosło.
Duch rozumiał jego
ból, choć nigdy nie przeżył i nie przeżyje tego, co w tym momencie czuł nasz
bohater.
- Scott, jesteś wspaniałym
człowiekiem i jeszcze lepszym Eregellentem. Jesteś nadzieją dla wszystkich
zagubionych dusz, a nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele dobrych
rzeczy dokonałeś. Wiem, że trudno jest się pogodzić z przeznaczeniem, które
zostało ci przydzielone z góry, ale nie możesz zmarnować ofiary, którą oddali
za ciebie twoi rodzice i Wielebny wraz z innymi braćmi, rozumiesz?
Morrison kiwnął lekko
głową, lecz jego oczy nie chciały przestać płakać, a serce nadal bolało. Nas
również dotyka rozpacz chłopca i wzbijamy się wysoko, jak najdalej od całej
sceny, by uspokoić się w samotności. Dajemy im chwilę odpoczynku, której
naprawdę, ale to naprawdę potrzebują.
~*~
Wiemy już, że złe
rzeczy mają nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy, gdy na niebie skrzą
się gwiazdy, a brzuchaty księżyc oświetla pogrążony w ciemności świat. Wiemy
również, że chłopcy dotarli bezpiecznie do centrum niewielkiego miasta, a Scott
uspokoił się już znacznie. My również czujemy się lepiej – kilka godzin rozłąki
z bohaterami pomogła nam oczyścić umysły i choć stale za nimi podążaliśmy, ich
myśli były dla nas zagadką. Teraz zniżamy swój lot na tyle, by w razie ochoty
móc przyjrzeć się każdemu włosowi na ich głowie.
- Poproś o pomoc w tym kościele –
mruknął nagle Ryan, wskazując rosnącą przed nimi budowlę.
- Nie – uciął od razu Eregellent.
Parker zatrzymał się,
zdziwiony.
- Dlaczego?
- Po prostu nie chcę nikogo innego
narażać na to, że straci przeze mnie życie.
Duch zamilkł i nie
odzywał się aż dotarli na mały cmentarz. Morrison zachowywał się tak, jakby
chciał spędzić na nim noc, a to nie podobało się Ryanowi, lecz nic nie
powiedział. Patrzył jak chłopak układa się do snu w wysokiej żółtej trawie i
przykrywa się kurtką. Co prawda nieopodal znajdowała się kaplica, która
niewątpliwie była świętym miejscem, jednak Parker nie czuł się bezpieczny w tym
miejscu. Usiadł pod najbliższym drzewem i zaczął obserwować. Nic wokół nie było
niepokojące, nawet stare nagrobki, które częściowo porośnięte były mchem. Czuł
jednak, że coś się zbliża, lecz nie mógł określić dokładnie z której strony to
coś nadejdzie i pod jaką postacią się pojawi. Została mu więc jedynie warta
przez całą noc, dopóki promienie słońca nie rozgonią jego lęków. Przysiadamy
więc obok niego i również staramy się obserwować wszystko dookoła, lecz po
chwili robimy się senni. Nasze oczy zamykają się, a my nie możemy nic na to
zaradzić.
Budzi nas podmuch
wiatru bawiący się w suchych liściach i szmer dochodzący gdzieś zza rzędu
nagrobków. Zrywamy się od razu, a Ryan idzie w nasze ślady, zaalarmowany
odgłosem. Nie tracąc ani na chwilę czujności, budzi Scotta, potrząsając nim
lekko. Chłopak otwiera zaspane oczy i ze zdezorientowaniem próbuje przypomnieć
sobie gdzie jest.
- Co się stało? – zapytał,
przecierając oczy.
Dopiero gdy przyjrzał
się dokładnie temu, co się wokół niego działo, wstał i zajął miejsce tuż obok
Parkera. Chłopcy stali plecami do siebie, patrząc w przeciwne strony,
nasłuchując i czekając na rozwój wydarzeń.
- Coś tu jest – szepnął Ryan.
Morrison rzucił się w
stronę plecaka by wyciągnąć z niego krucyfiks i buteleczkę z wodą święconą. W
tym momencie zza krzaków wybiegła, powarkując, ciemna chmura materii i skoczyła
w stronę Eregellenta, wyciągając imponujące szpony, które stworzone są do
jednego jedynego celu – by zabić. Parker sięgnął by złapać Scotta za kołnierz i
przyciągnąć go z powrotem, a w głębi bał się jak diabli, że i tym razem jego
dłoń przeniknie przez ciało chłopaka jak przez dym. Tak się jednak nie stało i
duch w ostatnim momencie sprawił, że stwór zagłębił pazury w ziemi, zamiast w
Morrisonie.
- Ecce ego, Creatura Mala – głos potwora rozniósł się po całym
cmentarzu.
W tym samym momencie
jego postać przybrała bardziej wyraźny kształt i okazało się, że wysłannik zła
jest olbrzymim, psopodobnym stworem o zębach i pazurach ostrych jak brzytwa.
Jego ślepia pulsowały na czerwono, a sierść na karku była zjeżona w furii.
Potwór zawył głośno do księżyca, przyprawiając nas, Scotta i Ryana o dreszcze.
- Hic dies irae! – Warknął wilczur, sprawiając, że cmentarz zatrząsnął
się w fasadach.
Nagle coś zaczęło
dziać się z ziemią wokół nich – przy kilku nagrobkach powstały małe kopczyki,
tak, jakby ktoś próbował podkopać się od dołu. Parker zobaczył to i przeszedł
go zimny dreszcz strachu.
- Szkielety wychodzą z grobów! –
Krzyknął, i schylił się po krucyfiks, jednak ten przeszedł przez jego palce. –
Cholera!
Wtedy wilczur skoczył
w ich stronę, rozdziawiając szeroko paszczę i zamykając zębiska na ramieniu
Scotta. Chłopak krzyknął z bólu, lecz zachował na tyle świadomości by drugą
ręką wcisnąć trzymany przez nią krucyfiks w miejsce między ślepiami stwora. W
jednej chwili wysłannik zła zawył, uwalniając kończynę Eregellenta, a potem
zaczął rzucać się na boki jak toczony wścieklizną, dopóki nie wyzionął ducha. A
gdy to zrobił, z jego truchła znów zrobiła się niekształtna masa materii, która
zniknęła na tle ciemnego nieba.
- Niby taki potężny, a padł od
jednego dotknięcia – zadrwił duch.
- Nie dekoncentruj się, do cholery –
warknął Morrison, patrząc jak trzy szkielety powoli się do nich zbliżają.
Jego ramię krwawiło
mocno i nie mógł nim poruszać, więc została mu lewa dłoń, w której nadal
ściskał krucyfiks, świecący teraz lekko na biało. Ożywieńcy widząc to, z
niepokojem przystanęli.
- Zostawcie nas w spokoju, a pomogę
wam wrócić na dobrą drogę – krzyknął Eregellent.
Ryan spojrzał na
niego ze zdziwieniem; nie miał kompletnie pojęcia o czym chłopak mówił.
Szkielety natomiast najwidoczniej wiedziały i jeden po drugim przyklękły na
ziemi, spuszczając głowy w dół, jakby w geście skruchy.
- Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica potestas, omnis
incursi infernalis adversarii, omnis legio, omnis congregatio et secta
diabolica – po tych słowach ożywieńcy zaczęli się trząść jak w konwulsjach.
– Ergo. Draco maledicte. Ecclesiam tuam
securi tibi facias libertate servire. Te rogamus!
Szkielety zdawały się
jakby jaśnieć w mroku, a po chwili ich kości rozsypały się w drobny pył, który
stworzył trzy małe chmury białej materii. Owa substancja uniosła się wysoko,
jakby z podmuchem wiatru.
- Requiescat in pace – mruknął bez sił Scott, a potem padł na ziemię.
Ryan rzucił się w
jego stronę, by choć trochę zamortyzować jego upadek, ale niewiele to dało.
Chłopak uderzył karkiem o kamień i nieprzytomny osunął się w żółtą trawę.
Dopiero wtedy Parker zauważył jak głęboką ranę zadał Eregellentowi wysłannik
zła i przejął się, gdy zobaczył, że jej brzegi są niepokojąco czarne jak noc.
~*~
Scott obudził się,
gwałtownie wciągając powietrze w płuca. Rozejrzał się dookoła, nie wiedząc
gdzie się znajduje, więc podniósł się do siadu. Zakręciło mu się w głowie, a
prawe ramię przeszył tępy ból. Spojrzał na prowizoryczny opatrunek, do którego
użyto bandaża z jego apteczki schowanej w plecaku i zobaczył, że coś jest nie
tak. Szybko odwinął materiał i przeraził się – część rany już się zasklepiła,
ale jej wnętrze było czarne, zupełnie jakby toczyła je martwica lub gangrena.
Nie wydzielało jednak żadnego zapachu, co utwierdziło chłopaka w tym, że nie
była to żadna choroba. Wstał i nim zdążył zrobić jakikolwiek krok, silne ręce
przytrzymały go i posadziły z powrotem na leże.
- Jesteś osłabiony, musisz wypocząć
– powiedział beznamiętnie Ryan.
Morrison chciał już
zgłosić sprzeciw, ale coś w jego przyjacielu odradziło mu tego.
- Ile czasu spałem? – Zapytał, bojąc
się odpowiedzi.
- Trzy dni.
Chłopak otworzył oczy
ze zdziwienia, a potem spojrzał w twarz Parkerowi.
- Gdzie są moje rzeczy?
- Wszystko oprócz krucyfiksu i wody
święconej jest tutaj, w kaplicy. Reszta została na dworze.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Nie mogłem ich dotknąć;
przelatywały przez moje palce.
Scott wyciągnął dłoń
i chwycił ducha za ramię, sprawdzając, czy on również przeniknie przez niego
jak dym. Tak się nie stało, a jego zdrowa ręka spoczęła na Ryanie.
- Muszę zmienić ci opatrunek –
powiedział duch i odsunął się, by pójść po apteczkę.
W tym czasie Morrison
szybko podniósł się i wybiegł na dwór; promienie słońca natychmiast zabolały go
w oczy, lecz chwilę potem wszystko było już w porządku. Rozejrzał się dookoła –
cmentarz wyglądał tak samo jak przed trzema dniami, więc bez trudności podszedł
do wcześniejszego miejsca ich biwaku i odnalazł to, czego szukał. Podniósł z
ziemi święte rzeczy i wrócił do kaplicy, gdzie czekał już na niego zdenerwowany
Parker.
- Mówiłem ci, że musisz wypocząć –
mruknął, ale trochę rozpogodził się, gdy na twarzy Scotta pojawił się uśmiech.
Chłopak usiadł posłusznie obok ducha i
nadstawił zranione ramię.
- Musiałem tylko zabrać parę
przydatnych rzeczy.
Syknął, kiedy Ryan
polał obficie ranę wodą utlenioną; skaleczenie szybko zaczęło się pienić,
wydając cichy, charakterystyczny dźwięk. W kaplicy panowała cisza, bo obydwaj w
skupieniu i strachu przyglądali się czarnym obwodom rany, które zajmowały coraz
więcej przestrzeni.
- Nie podoba mi się to – mruknął
Parker, grzebiąc gorączkowo w apteczce.
Nie znalazł jednak
niczego godnego uwagi, więc po prostu siedział, nie wiedząc co zrobić. Scott
natomiast chwycił buteleczkę z wodą święconą, odkorkował ją i polał kilka
kropli w miejsca, gdzie rana miała najciemniejszą barwę. Wręcz zawył z bólu,
upuszczając fiolkę, która rozbiła się na podłodze w drobny mak. Chwycił się za
ramię, wbijając paznokcie w ciało, nie mogąc znieść tego, co właśnie czuł. Ryan
siedział obok niego i w pierwszym momencie chciał po prostu przytrzymać
chłopaka, by ten nie zrobił sobie krzywdy zanim ból minie, ale zrezygnował z
tego. Pochylił się szybko i wpił usta w ranę, wysysając wszystko, co się w niej
znajdowało. Scott powoli się uspokajał, a kiedy duch skończył, chłopak osunął
się nieprzytomny na leże. Natomiast Parker zignorował piekący ból wewnątrz
ciała kiedy połknął odrobinę wody święconej i… Spojrzał szybko na ranę i
zauważył, że była czysta jak łza. Cokolwiek wcześniej ją zatruwało, zostało
przez niego wyssane.
- O cholera – mruknął do siebie.
Potem ułożył
Morrisona wygodniej na leżach, przykrył go kurtką i wyszedł na zewnątrz, by w
spokoju pomyśleć. Ostatnio wiele się działo, a decyzja, która była jedną z
opcji, zaczynała być jedynym możliwym wyjściem z sytuacji. I naprawdę był w
stanie to zrobić.
~*~
Po niespełna godzinie
Eregellent obudził się, czując się wspaniale. Nic go nie bolało, a sen, choć
krótki, dał mu wypoczynek i komfort. Ryan siedział przy nim, co dodatkowo
dodało otuchy chłopakowi.
- Czas znów zmienić opatrunek –
mruknął duch. – Pokaż mi no te ramię.
Scott podniósł rękę,
która wcale go nie bolała i nadstawił ją Parkerowi. Ten odwinął bandaż i zszokowany
zobaczył w miejscu rany zupełnie gładki kawałek skóry. Dotknął go opuszkami
palców, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
- Czy to możliwe? – Zapytał chłopak
równie zdziwiony. – Co zrobiłeś, że tak szybko się zagoiło?
Ryan jednak udawał,
że nie wie o co chodzi i wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, poruszył
nurtujący go temat.
- Powiedz mi, jak to jest, że
wcześniej nie mogłem dotykać rzeczy, a inni ludzie przechodzili przeze mnie
tak, jakbym nie istniał, a teraz mogę dotykać zarówno ciebie i nosić twoje
rzeczy?
Morrison spojrzał na
niego, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Nie mam pojęcia. Wielebny nic mi o
tym nie wspominał, a mi nigdy nie zdarzyło się, by jakikolwiek duch podążał za
mną dłużej niż dwie godziny.
Parker spuścił wzrok
na swoje dłonie.
- Nie cieszysz się z tej odrobiny
człowieczeństwa?
Duch uniósł rękę i
pogładził policzek chłopaka z czułością.
- Cieszę się, nawet bardzo. Tęsknię
za życiem, ale gdybym znów był dawnym sobą, pewnie popełniłbym drugie
samobójstwo.
- Dlaczego?
Zamiast odpowiedzieć,
Ryan tylko uśmiechnął się i wstał. Podszedł do wyjścia, zerknął w niebo i
mruknął:
- Musimy się zbierać. Jeśli będę
musiał spędzić jeszcze jedną noc w tej zapyziałej kaplicy, to chyba zwymiotuję.
Scott wstał, chwycił
swój plecak i podszedł z tyłu do Parkera. Nie powiedział nic, ale niepokój w
jego duszy był coraz głębszy, gdyż czuł, że jego przyjaciel ukrywa coś przed
nim. Coś, co było bardzo istotne.
~*~
Dwie spokojne doby
później, chłopcy byli już w kolejnym małym mieście, szukając przyzwoitego i
bezpiecznego noclegu. W pewnym momencie Scott wypowiedział słowa, od których
zmiękło nam serce.
- Nie chcę w nieskończoność uciekać
i bać się o własne życie – mruknął i spojrzał na Ryana, ale ten milczał. –
Czuję się jak przestępca, który ucieka przez cały kraj przed wymiarem
sprawiedliwości!
Duch rzucił mu pełne
współczucia spojrzenie i kontynuował marsz. Dzień był wietrzny, ale dość
słoneczny i przyjemnie szło się ulicami miasteczka. Morrison zamknął usta i
ruszył za nim, czując złość i smutek wymieszane w sercu. Czy kiedykolwiek
prosił się o to, by być pieprzonym Eregellentem? Nie, no właśnie! A mimo to
musiał bawić się w te czary-mary, na dodatek mając na karku coś o wiele
groźniejszego niż wilczur z cmentarza. Z drugiej jednak strony Scott był
wdzięczny losowi, że ten podarował mu towarzysza, bo gdyby nie Ryan, na pewno
porzuciłby już wędrówkę. Ba, byłby już martwy!
- Może tutaj? – Zapytał, wskazując
na niski budynek z czerwonej cegły.
- Schronisko dla młodzieży sióstr
zakonnych Służebnic Jezusa? Brzmi nieźle.
Morrison podszedł do
wielkich dębowych drzwi, chwycił za kołatkę i zapukał, wsłuchując się w
dudniący dźwięk. Po chwili cichego oczekiwania z budynku wychyliła się kobieca
pogodna twarz.
- Zapraszamy młodych panów! – Wyszczebiotała,
uchylając szerzej drzwi.
Ryan i Scott
spojrzeli po sobie ze strachem, mając w oczach jedno pytanie: czy siostra
widziała ducha? Mimo tego niepewnie weszli do środka i zatrzymali się w
pomieszczeniu, które wyglądało na recepcję. Morrison chwilę myślał o tym i
doszedł do wniosku, że kobieta być może każdemu mówi ten oklepany frazes i
wcale nie widziała jego towarzysza.
- Poproszę pokój jednoosobowy na
jedną noc – powiedział, kładąc pieniądze na blat.
Siostra spojrzała
ostrożnie najpierw na plik banknotów, a potem w twarz chłopaka.
- Jak się pan nazywa?
- Scott Morrison – odpowiedział,
dochodząc do wniosku, że przyjście tutaj mogło sprawić im nieco problemów.
- Panie Morrison – zaczęła siostra,
odchrząkując. – Jesteśmy tolerancyjne, ale nie życzymy sobie takich zachowań
pod naszym dachem.
Eregellent stał i
patrzył na nią, nie rozumiejąc. Dopiero, kiedy zakonnica rzuciła znaczące
spojrzenie najpierw na Ryana, a potem na niego samego, pojął o co jej chodziło.
Zarumienił się po uszy, a serce zabiło mu szybciej – z dwóch prostych powodów:
kobieta naprawdę widziała Parkera, a na dodatek wzięła ich za parę.
- To nie tak – odezwał się duch. –
Myśleliśmy, że wynajęcie dwóch pokoi jednoosobowych będzie tańsze od
dwuosobowego…
Jego zgrabne kłamstwo
zabrzmiało niesamowicie prawdziwie, więc siostra nie miała wyjścia i uwierzyła
mu. Zanotowała coś w zeszycie leżącym na ladzie i oznajmiła:
- Pokój dwuosobowy wyjdzie taniej, w
tej cenie załapiecie się jeszcze na darmowe śniadanie, jednak za obiad
będziecie musieli dopłacić – posłała chłopcom wyrozumiały uśmiech, czekając na
ich decyzję.
- Dobrze, w takim razie weźmiemy
pokój dwuosobowy, a nad obiadem zastanowimy się jutro. Rachunek proszę wystawić
na nazwisko Morrison. Opłata z góry, czy przy zdawaniu klucza?
Siostra znów
zanotowała coś w swoim zeszycie, posyłając im prawie że zalotne uśmiechy. Z
korkowej tablicy, na której wisiały kluczyki na haczykach, ściągnęła jeden z
nich i podała go Scottowi, a ich palce styknęły się na moment:
- Proszę bardzo, pokój 24. Zapłacą
panowie jutro przy zdawaniu klucza. Na obiad planujemy zrobić specjał naszego
schroniska: gulasz wołowy z cebulą, więc zastanówcie się, czy się na niego nie
skusicie!
Chłopcy podziękowali
i ruszyli korytarzem w stronę pokoju. Gdy znaleźli się już wewnątrz skromnej,
małej dwuosobówki, padli na łóżko, a milczenie przerwał Ryan.
- Stary, ona serio mnie widzi –
mruknął z niedowierzeniem. – Nie wiem co mi się stało, ale chyba nie jestem już
duchem.
To mówiąc, wyciągnął
dłoń i zapalił lampkę stojącą na szafce nocnej. Potem wstał, dotknął ściany i
przejechał po niej palcami. Na koniec podszedł do lustra i wtedy jego twarz
obleciał strach. Chłopak przyglądał mu się, próbując odgadnąć o czym Parker
myśli.
- Scott, mam odbicie… - Morrisona
przeszły dreszcze. – Jak to możliwe?
Eregellent wstał,
podszedł do chłopaka i zerknął w lustro, w którym teraz odbijały się dwie
postaci. Wysoki, zmęczony chłopak o ciemnych oczach i włosach, czyli on, i
rudy, lekko piegowaty Ryan, który był tego samego wzrostu. Parker spojrzał na Scotta
i pogładził go najpierw po ramieniu, a potem po policzku, jakby sprawdzając
coś.
- Wcześniej nie zawsze mogłem cię
dotykać; czasem mi się to udawało, a czasem przechodziłem na wylot jak dym. Co
się ze mną dzieje?
- Przepraszam, ale nie wiem,
naprawdę nie wiem – mruknął Morrison, widząc jak oczy ducha zaczynają szklić
się od łez. – Nie wiem dlaczego nie potrafię cię odesłać, skoro wysłuchałem
twojej historii…
Ryan usiadł na łóżku,
a Scott zajął miejsce obok, obejmując go ramieniem i pozwalając, żeby łzy
Parkera wsiąkły w jego sweter. To śmieszne, że jeszcze niedawno to duch
pocieszał w ten sposób Morrisona, a teraz role się odwróciły…
- Kiedy wszystko się skończy,
przekopię każdą świecką bibliotekę żeby znaleźć coś, co ci pomoże, obiecuję. – Choć
chłopak nie wiedział, co ma na myśli, mówiąc „wszystko” i czy naprawdę kiedyś
to się skończy, był szczery jak nigdy dotąd w życiu.
- Dziękuję – mruknął Ryan, już
znacznie spokojniejszy.
Wtedy do pokoju
zapukała siostra, więc odskoczyli od siebie jak poparzeni, a na ich polikach
wykwitły rumieńce, zupełnie tak, jakby zostali przyłapani na gorącym uczynku.
Kobieta przyjrzała im się dokładnie, a potem podała im dwa komplety pościeli i
na odchodnym rzuciła „Dobranoc!”.
- Czy wszyscy w tym schronisku
myślą, że jesteśmy gejami? – Zapytał Scott, śmiejąc się.
Ryan uśmiechnął się
tylko lekko, a w kącikach jego ust czaił się smutek. Potem wziął się za
ścielenie swojego łóżka, a gdy wszystko było już gotowe, poszedł do łazienki by
wziąć pierwszy od dawna prysznic. Już nie pamiętał, jaką przyjemnością było
czuć na swoim ciele ciepły strumień wody, który dawał wrażenie oczyszczenia. Po
kąpieli uprał swoje ciuchy – w których notabene zginął – i rozwiesił je na
sznurku w łazience. Włożył na siebie czyste, pożyczone od Scotta szorty i
położył się w łóżku, ignorując dziwne uczucie głodu, które niedawno się u niego
pojawiło. Wszystko byłoby w porządku, gdyby miał ochotę na jedzenie, jednak był
to głód innego rodzaju…
~*~
Po raz pierwszy od
dawna Scott spał tak dobrze; jednak łóżko nie mogło zostać zastąpione przez
marne substytuty jak prowizoryczne leże w kaplicy, czy kępa żółtej cmentarnej
trawy. Noc była relaksująca; żaden stwór go nie niepokoił, lecz właśnie ten
spokój zaczął powodować u niego lęk. Czy była to cisza przed burzą? Co knuło
Zło?
- Dzień dobry – przywitał się Ryan,
wychodząc z łazienki.
- Cześć – mruknął Morrison. – Znów
brałeś prysznic?
Duch uśmiechnął się,
jakby złapany na gorącym uczynku, lekko się rumieniąc.
- Nawet nie wiesz jak bardzo
tęskniłem za prysznicem. Stop. Ja sam nawet nie wiedziałem jak bardzo za nim
tęskniłem.
Scott zaśmiał się i
padł z powrotem na łóżko; była dopiero godzina dziesiąta, a do wymeldowania się
mieli jeszcze cztery godziny. Jednak jego żołądek domagał się czegoś ciepłego
do jedzenia, więc po chwili Morrison podniósł się i przeciągnął.
- Idę na śniadanie – mruknął,
drapiąc się po pośladku.
Wyszedł na korytarz,
ale nie zdążył nawet zamknąć drzwi, bo Parker dogonił go i razem weszli na
stołówkę. Od razu przyciągnęli na siebie całą uwagę sióstr i innych gości
schroniska, którzy siedzieli przy drewnianych stołach, jedząc kanapki. Ryan
jakby tego nie widząc, podszedł do szwedzkiego stołu, chwycił talerz i zaczął
nakładać sobie jedzenie. Scott zrobił to samo, przypominając sobie tamten dzień
milion lat temu, gdy siedzieli w kuchni kościoła, a ksiądz Dipust przyszedł im
poprzeszkadzać. Pamiętał dokładnie ten kawałek jajecznicy, który zamiast
wylądować w ustach ducha, spadł na krzesło. Pamiętał również swój żart o
szybkim metabolizmie i to, że sprawił nim przykrości Ryanowi. Mimo głodu,
odechciało mu się jeść, jednak w głowie odezwał się głos Wielebnego, który kazał
mu pożywić się porządnie dla swojego własnego zdrowia. Chłopak skapitulował i z
mniejszym od Parkera entuzjazmem, zaczął nakładać sobie składniki do kanapki,
zastanawiając się, czy duch rzeczywiście zje to, co dla siebie wybrał.
- Zajmę nam stolik – mruknął Ryan i
zniknął gdzieś w głębi sali.
Odnalezienie go nie
sprawiło trudności Scottowi, bo duch był jedenym, który siedział w samych
szortach, co oczywiście przyciągało wzrok sióstr, ale i innych gości
schroniska. Morrison usiadł naprzeciw chłopaka i spojrzał na jego talerz, z
którego zniknęła już połowa jedzenia.
- Dlaczego dopiero po śmierci
jedzenie smakuje tak dobrze? – Zapytał trochę zbyt głośno, przeżuwając plaster
szynki.
Eregellent uśmiechnął
się tylko, biorąc się za robienie kanapki z dżemem; nie miał ochoty na nic
innego, a słodycz truskawek sprawiła, że wciśnięcie w siebie kawałka chleba nie
była aż tak trudna.
- Nie wiem, ale ja osobiście nie
przepadam za mięsem – odparł, oblizując palec z masła.
- Ja też nigdy nie lubiłem, ale
najwyraźniej gusta zmieniają się kiedy jest się duchem – zażartował znów.
Po śniadaniu wrócili
do pokoju, a Ryan po raz kolejny wziął prysznic. Scott czekał na niego,
czytając znalezione w szufladzie kieszonkowe wydanie książki Stephena Kinga pod
tytułem „Doktor Sen”, ciesząc się ze szczęścia ducha, które wynikało z jego
zagadkowego odzyskania człowieczeństwa.
Przed drugą po
południu zdali klucze, zapłacili za pobyt i byli już gotowi wyjść, kiedy ze
stołówki doleciał do nich zapach gulaszu. Scottowi wydał się nieco zbyt mdły i
ciężki, za to Parker stanął jak zaalarmowany, patrząc w stronę źródła zapachu.
- Proszę… - mruknął prawie błagalnie
w stronę Morrisona, a jego brzuchu mu zawtórował.
Eregellent
powstrzymywał się, by nie wybuchnąć śmiechem przy siostrze i podał jej banknot,
który z góry opłacał obiad dla jednej osoby. Ryan widząc to, pogalopował do
stołówki i od razu nałożył sobie potężną miskę gulaszu, a koło ziemniaków i
surówki przeszedł obojętnie. Usiadł przy tym samym stole, co podczas śniadania
i zaczął wyjadać kawałki mięsa. Scott najpierw przyglądał mu się z lekkim
rozbawieniem, lecz później poczuł lekki niepokój, gdyż chłopak wyglądał trochę
jak wygłodniały, dziki pies, który pożerał znalezioną padlinę. Otrząsnął się
szybko z tej myśli, gdy Parker uchwycił jego wzrok nad miską i posłał mu
rozbrajający uśmiech. Morrison zrzucił winę na stres i zmęczenie, które
towarzyszyło mu przez ostatnie dni i puścił chłopakowi perskie oko. Chciał już
wyjść na świeże powietrze, by odetchnąć i nacieszyć się słońcem; nie wiedział
jednak, że była to ostatnia na to szansa, zanim świat po raz kolejny wywróci mu
się do góry nogami.
~*~
Mrok nadszedł szybko,
szybciej niż powinien, lecz dobrze wiemy, że było to spowodowane Złem, które
było już blisko Eregellenta i jego ogona, ducha. Wysłannicy, którzy mieli się
nimi zająć nie wypełnili zadania, a na dodatek dali się zabić, więc stwór o
twarzy słodkiej Suzie musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Wykończył już
Wielebnego Rafaela i cały zastęp księży, więc poradzi sobie z łatwością z tymi
dwoma szczeniakami. Duch pójdzie na pierwszy ogień, ale syn ten śmiertelniczki,
mógł sprawiać małe problemy. Jednak zabicie jego towarzysza, a na dodatek
ujrzenie twarzy własnej matki, na pewno sprawi, że jego morale opadną, a wtedy
Zło się nim zajmie… Stwór nie wiedział o tym, że Wielebny złożył Scottowi
wizytę przed przejściem na drugi świat i że przekazał mu najważniejsze
informacje i wskazówki. Zło myślało, że Rafael, z racji bycia przełożonym w
kościele, poszedł od razu do Nieba, a Eregellent zobaczył jedynie zarys jego
postaci i nadal nie zdaje sobie sprawy z tego, że Wielebny nie żyje.
- Pereat mundus – warknął potwór nieludzkim głosem.
Mrok królował już na
niebie i spowijał całe miasto w ciemności; wybiła godzina ostatecznego starcia,
które miało przesądzić o losach niezliczonej ilości dusz.
~*~
Ryan od rana czuł się
dziwnie; jego głód zwiększył się kilkukrotnie i jakkolwiek myślał, że nie jest
on powiązany z jedzeniem, kiedy zobaczył mięso wyłożone na stole, stracił tę
pewność. Czuł się trochę tak, jakby ktoś inny kierował jego dopiero co odzyskanym
ciałem. Tak samo było podczas obiadu – nie kontrolował tego, że jego organizm
domagał się mięsa, choć myślał, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Dopiero
kiedy zapadł zmrok, duch zrozumiał, że jego czas nadszedł, że oto właśnie
nadchodzi noc, w której chciał uczestniczyć i to kosztem przejścia na drugą
stronę.
- Czujesz to? – Zapytał nagle Scott,
wytrącając Parkera z zamyślenia.
- Nie – odpowiedział cicho.
I właśnie w tym
momencie budzi się w nas niepokój. Zaczynamy zastanawiać się, co takiego knuje
Ryan i czy nie okłamywał Eregellenta od samego początku. Czy mimo tylu
spędzonych w zgodzie dni, Parker jest w ogóle pozytywnym bohaterem?
- Prześpijmy się pod gołym niebem –
poprosił duch. – Dzisiaj pięknie widać księżyc i gwiazdy.
Jakby na komendę Scott
zadarł głowę i zaczął przyglądać się Wielkiej Niedźwiedzicy. Czy wcześniej był
aż tak zamyślony, że nie zauważył tej pięknej mozaiki w górze?
- Niech będzie – odparł.
Noc u sióstr
zakonnych była odprężająca, ale wolał spać na świeżym powietrzu, mimo, że nie
było tu tak wygodnego łóżka. Chłopcy zatrzymali się na łące na skraju miasta i
zaczęli rozbijać obóz; noc była dość ciepła, więc nie potrzebowali nawet
ogniska. Położyli się na pożółkłej trawie i zaczęli wpatrywać się w niebo,
odpływając myślami daleko od zmartwień.
- Zło się zbliża – powiedział nagle
Morrison. – Czuję to. Chyba dzisiaj wszystko się ostatecznie rozegra…
Ryan milczał
tajemniczo, a nas znowu uderzyło podejrzenie, że duch coś ukrywa.
- Nawet nie mamy planu działania… Ja
sam nie wiem, co mam zrobić, tamten wilczur na cmentarzu był silny, a co
dopiero Zło, które się zbliża… Od tej energii przechodzą mnie zimne dreszcze… -
wyznał Eregellent cicho. – Po raz pierwszy w życiu boję się tak, że nie mogę
zebrać myśli…
Parker nadal nie
zaszczycił Scotta ani jednym słowem i dopiero po kilku minutach odezwał się,
zmieniając temat:
- Zło zaraz tu będzie, musimy się
przygotować i nie dać się zaskoczyć.
Przez ciało Morrisona
przeszedł kolejny zimny dreszcz, tym razem po części spowodowany beznamiętnym
tonem przyjaciela. Wstał jednak i wyciągnął z plecaka krucyfiks, przypominając
sobie dla uspokojenia sentencje używane do egzorcyzmów. Zajęli pozycje na
środku łąki, stojąc plecami do siebie; Ryan patrzył na północ i zachód, a Scott
zajął się południem i wchodem.
- Jest już bardzo blisko – szepnął
duch. – Nadejdzie z południowego wschodu, więc przygotuj się.
I wtedy na skraju
łąki pojawiła się niewielka postać, od której biła niesamowita i przerażająca
energia, sprawiające, że świat wokół niej falował. Morrison na szczęście nie
widział jej jeszcze, gdyż wbrew słowom Parkera, potwór pojawił się na północy.
Duch zerwał się do biegu i rzucił się w stronę Zła, a Scott dopiero wtedy
odwrócił się i zobaczył oblicze swojej matki. Wcześniej, po słowach Wielebnego,
tłumaczył sobie, ze nawet jeśli zobaczy twarz Suzanny Morrison, nie zareaguje
na nią, wiedząc, że jest to tylko marna jej imitacja. Jednak mimo wszystko
kolana ugięły się pod ciężarem jego ciała i padłby na ziemię, gdyby nie Ryan,
który dopadł do stwora i uczepił się jego ramienia. Chłopak widział jak
przyjaciel wgryza się w rękę Zła, a potem nagle z każdego otworu jego ciała
tryska strumień ciemnej krwi. Potwór strząsnął go niczym pyłek kurzu i ruszył w
stronę Scotta, uśmiechając się złowieszczo.
- Chodź do mamusi, chłopczyku –
zadrwiła postać jego matki, przez chwilę udając jej głos.
Kpienie z niego i
widok leżącego w bezruchu Ryana sprawiły, że Morrison poczuł gniew, który
owładnął jego ciałem i wypełnił umysł chęcią zemsty. Wyprostował się, wyciągnął
krucyfiks z kieszeni i trzymając go przed sobą w wyprostowanych rękach, zaczął
mówić mocnym głosem, choć wiedział, że może to nie podziałać:
- Sancte
Michael Archangele, defende nos I proelio; contra nequitiam et insidias diaboli
esto praesidium. – Uśmiech na twarzy potwora nieco przygasł. – Imperet illi Deus; supplices deprecfamur;
tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam Aliosque spiritus malignos, qui ad
perditionem animarum pervagantur in mundo, divina wirtute in infernum detrude –
Stwór zatrzymał się na chwilę. – Amen.
Scott z satysfakcją
patrzył, jak Zło zaczyna się wahać, a potem nawet nie zdążył mrugnąć, kiedy
fałszywa twarz jego matki znalazła się tuż przy jego własnej. Poczuł jak potwór
chwyta go za przód ubrania i podnosi do góry.
- Myślałeś, że twoja głupia modlitwa
coś mi zrobi, nędzny Eregellencie?
Morrison poczuł jak
paraliżujący dreszcz przechodzi go od stóp do głów i pomyślał, że jest to
ostatnia rzecz, która spotka go w tym życiu, a ostatnim obrazem będzie twarz
jego matki wykrzywiona w nieludzkim grymasie i oczami bijącymi czerwoną
poświatą. Nagle stwór szarpnął się i wypuścił chłopaka, który upadł ciężko na
ziemię.
- Co to ma być?! – Warknął potwór,
odwracając się plecami do Scotta.
Podobizna jego matki
starła się z ciemnym skrzydlatym kształtem, który pojawił się znikąd. Przez
chwilę wydawało się, że nowoprzybyły wygrywa, jednak Zło ugryzło go w jedno z
kolczastych skrzydeł, co wyrwało z jego gardła wysoki pisk. Morrison odzyskał
dzięki niemu zdolność do racjonalnego myślenia i zerwał się na nogi, by podbiec
od tyłu do Zła i przytknąć do jego karku krucyfiks. Udało mu się i wtedy
właśnie potwór osiągnął szczyt cierpliwości. Zarys jest postaci zaczął się
rozmazywać, jakby rozpływał się w powietrzu, jednak on jedynie zmieniał postać.
Po chwili przed Scottem wyrósł prawie dwumetrowy potwór o szponach i kłach
dłuższych od jego ramienia.
- Oremus.
Concede nos famulos tuos, quaesumus, Domine Deus, perpetua mentis et corporis
sanitate gaudere, et gloriosae beatae Marie samper Virginis intercession, a
praesenti libertati tristitia, et aeterna perfrui laetitia. Per Christum Dominum Nostrum – powiedział
Eregellent, zamykając oczy I przypominając sobie wszystkie wieczory, kiedy
siadał z matką i przed snem wypowiadał tę litanię, modląc się o spokojną noc. –
Amen.
I tym razem modlitwa
go nie zawiodła – potwór zawył i odsunął się od niego na kilka metrów. Wtedy
Scott dojrzał jego skrzydlatego sprzymierzeńca, którego instynktownie zaczął
nazywać gorblenem, lecącego od drugiej strony z przygotowanymi do ataku
szponami. Na chwilę spojrzenie Morrisona skrzyżowało się ze spojrzeniem
zwierzopodobnego stwora i wtedy dopadło go dziwne uczucie. Nie wiedział jednak,
czym było ono spowodowane, ale nie przejął się tym. Na razie miał ważniejsze
sprawy na głowie.
Zło zmrużyło ślipia i
spojrzało wprost na Eregellenta; w tym momencie gorblen zaatakował je, wbijając
skrzydła po lewej stronie jego oblicza, wydłubując mu jedno czerwone oko. Scott
miał więc chwilę na dopadnięcie do plecaka i przeszukanie go pod względem
jakiejkolwiek broni, lecz znalazł tam jedynie mały słoiczek miodu, który dał mu
Wielebny. Potwór złapał gorblena i uniósł go wysoko nad ziemię, a Morrison
widział już oczami wyobraźni, jak skrzydlaty stwór zostaje zmiażdżony, a jego
krew spływa na ziemię czerwonymi kaskadami. Ten jednak nie poddał się tak
szybko; odgryzł jeden ze swoich kolców i rzucił nim w stronę Zła, trafiając je
między oczy.
Nagle Scott poczuł
jak jego ciało drży; spojrzał za siebie i zobaczył, że wokół niego pojawiły się
czyste dusze, które w normalnych okolicznościach odesłałby na drugą stronę.
Zdążył pomyśleć, że jeśli uda mu się przeżyć, to pomoże im, jednak bardzo
wątpił w swoje zwycięstwo, zanim chmury materii minęły go i rzuciły się w
stronę ogromnego potwora, powalając go na ziemię. Kilka duchów zdążyło złapać
rannego gorblena i ułożyć go bezpiecznie na ziemi, po czym podleciały do
Eregellenta.
- Ad maiorem Dei gloriam – powiedział jeden z nich i wniknął w ciało
chłopaka.
W jego ślady poszło
kilka innych dusz, a Morrison ledwo był w stanie utrzymać się na nogach. Poczuł
wibracje w dłoniach, gdy pojawił się w nich wielki miecz, przypominający nieco
krzyż wysadzany relikwiami świętych.
- Invictus – szepnął chłopak, nie wierząc w to co widzi.
Pogłaskał
nieskazitelne ostrze miecza, o którym opowiadał mu kiedyś Wielebny. Nigdy nie
wierzył ojcu Rafaelowi, że coś tak perfekcyjnego w ogóle istnieje – miecz
przeciwko złu. Uniósł go do góry, oślepiając potwora jego blaskiem i podszedł
bliżej. Zło leżało na ziemi przytrzymywane przez kilkadziesiąt czystych dusz,
które kłębiły się wokół niego jak ogniki.
Mimo swojej sytuacji,
potwór nie poddawał się i próbował omamić Scotta swoimi sztuczkami, zamieniając
się na chwilę w jego matkę, a kiedy nie osiągnął rezultatu, przemienił się
kolejno we Franka, potem w Wielebnego, a na końcu w Ryana. Przy Parkerze serce
chłopca ścisnął ogromny żal i smutek, który zmotywował go do zakończenia
sprawy. Stanął nad Złem, chwycił pewnie miecz w dwie ręce i wycelował czubek
ostrza prosto w jego serce.
- Fiat lux! – Krzyknął i włożył w ten krzyk wszystkie negatywne
emocje, które toczyły go od środka od kiedy został Eregellentem.
Świecący na biało
miecz wbił się aż po rękojeść, a z rany trysnęła żółta ciecz przypominająca
ropę. Przekręcił ostrze o dziewięćdziesiąt stopni, a wtedy Zło wydało z siebie
okropny jazgot Scott zachwiał się i upadł na ziemię, przykrywając uszy. Ciało
potwora zaczęło rozbijać się na małe kawałeczki materii, które na oślep leciały
w ciemne niebo. Niektóre z nich zostały złapane przez dusze, ale Morrison już
tego nie widział. Leżał na trawie, czując jak wiele małych stworzeń przelatuje
koło niego z jazgotem i nie chciał otwierać oczu. Dopiero gdy wszystko się uciszyło,
usiadł niepewnie i rozejrzał się dookoła. Łąka wyglądała tak samo jak wcześniej
– Zło, dusze i Invictus zniknęli, tak jakby nigdy nie istnieli. Został
natomiast gorblen, który leżał kilka metrów od chłopaka i zdawał się jeszcze
oddychać. Scott podszedł do niego bez zastanowienia i spojrzał w oczy bestii,
które znów wydały mu się bardzo znajome.
- Gratias – powiedział, dotykając lekko skrzydła stwora, które w
rzeczywistości było miękkie i bardzo ludzkie.
Wtedy z jego kieszeni
wypadł słoiczek miodu i chłopak bez zastanowienia wziął go do ręki. Odkręcił
wieczko i powąchał słodką zawartość. Nagle poczuł ogromny przymus nakarmienia
miodem gorblena i tylko chwilę walczył z tym przeczuciem. Nałożył trochę mazi
na palec, a potem niepewnie podsunął go pod nos stwora. Ten nie zastanawiał się
długo i delikatnie – tak, że gdyby Scott zamknął oczy, miałby wrażenie, że jest
lizany przez psa – zlizał z jego palca miód. To, co się później stało na pewno,
tak samo zresztą jak i wydarzenia tej nocy, nie mogło być wytłumaczone
racjonalnie. Łeb gorblena zaczął się rozpływać, a na jego miejscu znalazła się
twarz Ryana. Tak samo stało się z resztą ciała stwora.
- Ryan? – Eregellent usiadł, a jego
twarz naznaczył strach. – Jak to?
Parker uśmiechnął się
słabo; z trudem oddychał, bo miał złamane kilka żeber, które boleśnie wbijały
mu się w płuca przy każdym wdechu.
- Tak, to ja. We własnej osobistości
– odpowiedział mu i zaniósł się kaszlem, rozpryskując dookoła kropelki jasnej
krwi.
- Muszę zabrać cię do szpitala,
trzymaj się – zaczął gorączkowo Scott, jednak przyjaciel kazał mu się uspokoić
gestem dłoni.
- To nie czas na takie głupoty. To
ciało jest już bezużyteczne, choć i tak dostałem prezent od losu, że znów
mogłem poczuć się człowiekiem, i to u twego boku – powiedział.
Oczy Morrisona
zaszkliły się, gdy Parker wypowiadał te słowa.
- Może jest jeszcze szansa, Ryan,
daj spokój, nie żartuj…
- Nie, umrę kiedy promienie słońca
mnie dotkną, a jak sam widzisz, nie zostało mi dużo czasu. – Rzeczywiście,
niebo z granatowego, zaczęło robić się lekko brązowe, a potem bordowe. Wschód
słońca zbliżał się wielkimi krokami. – Nie wiem, czy dla mojej duszy jest
jeszcze ratunek, bo zagłębiłem się w ciemność zbyt daleko i dlatego zginę,
kiedy dosięgnie mnie światło. Ale musiałem to zrobić; musiałem wypić zło,
którym zaraziłeś się od wilczura z cmentarza i musiałem dopić go jeszcze,
wgryzając się w tego potwora… Musiałem to zrobić… dla ciebie.
Po twarzy Eregellenta
zaczęły spływać łzy bezsilności; znów tracił kogoś, na kim bardzo mu zależało.
- Dla-dlaczego wszyscy poświęcają za
mnie życie? – Zapytał.
- Bo cię kochają, Scott –
odpowiedział spokojnie Ryan. – I tak samo ja cię kocham.
Chłopak mrugnął
zaskoczony.
- Nie byłem z tobą szczery, kiedy
opowiadałem ci moją historię. Nie powiedziałem ci, z jakiego powodu wpadłem w
depresję i dlaczego później się zabiłem… Wszystko zaczęło się od mojego
pierwszego zakochania, czym pochwaliłem się niewinnie rodzicom. Wtedy nie
wiedziałem jeszcze jakie piekło to wywoła – powiedział, uśmiechając się lekko
do swoich wspomnień. – Zakochałem się w tobie, lecz moja matka nie
zaakceptowała mnie takim jakim byłem. Ojciec powiedział, że to moja sprawa, ale
bał się swojej żony, więc postępował tak jak ona tego chciała. Przenieśli mnie
do innej szkoły, bym nie mógł nawet do ciebie zagadać i kazali znaleźć sobie
dziewczynę. Starałem się grać normalnego, ale nie mogłem o tobie zapomnieć. To
bolało: udawanie kogoś, kim się nie jest tylko po to, by zadowolić matkę i
ojca. Fakt, że nie mogłem nawet patrzeć na ciebie na przerwach oraz naciskanie
ze strony rodziców sprawiły, że zacząłem siebie nienawidzić. To był pierwszy
krok do samobójstwa, które popełniłem tego samego wieczoru, gdy matka
nakrzyczała na mnie, że znalazła mój list, który chciałem wysłać do ciebie
przed tym jak się zabiję. Oczywiście nie udało mi się to i jedynym wyjściem z
sytuacji było zwykłe rzucenie się pod pociąg… Kiedy stałem się duchem, nienawidziłem moich
rodziców, ale teraz… teraz im wybaczyłem. Mimo, że mnie skrzywdzili, bo dzięki
nim mogłem żyć z tobą i choć był to niecały tydzień, sprawił, że tym razem
umieram szczęśliwy.
Morrison słuchał
uważnie, a jego serce rozdzierało cierpienie nad losem Parkera i uczucie, które
rosło w nim z każdym słowem.
- Ryan… - wyszeptał, bo tylko na
tyle był zdolny. – Co mogę zrobić?
- Po prostu odeślij mnie na drugą
stronę. Tym razem wyznałem już wszystko – powiedział, i zamknął oczy jakby z
rezygnacją.
Scott niewiele
myśląc, pochylił się nad towarzyszem jego wędrówki, nad przyjacielem, który go
wspierał i najważniejsze – nad osobą, którą pokochał za czyste dobro, którym
była wypełniona i naznaczył jego czoło krzyżem. Potem, gdy miał już
wypowiedzieć słowa, które były dla nich pożegnaniem, rozmyślił się i szybko
przycisnął swoje wargi do ust chłopaka, składając na nich czuły, krótki
pocałunek. Ryan otworzył oczy i z uśmiechem pogładził Scotta po twarzy.
- Reqiescat… in… pace… - wyjąkał Morrison, pomiędzy napadami płaczu.
Cały świat wokół
rozmazał się przez łzy, ale to nie było ważne. Liczyło się tylko to, że jeszcze
przez chwilę czuł palce Parkera na swoim policzku, a potem one zniknęły.
Wszystko zniknęło.
Tym razem siadamy
obok Eregellenta i próbujemy pocieszyć go, lecz chłopak ma już dość. Stracił
wszystkich, których kochał: rodziców, Wielebnego, a teraz Ryana… Dobrego,
wiernego Ryana, którego podejrzewaliśmy o spisek. Szkoda, że wcześniej nie
wiedzieliśmy o jego planie, w którym poświęcał swoje życie Scottowi, którego
bezgranicznie kochał… Jednak Zło zostało na pewien czas osłabione,
najprawdopodobniej do czasu, aż nadejdzie czas na następnego Eregellenta, więc
powinniśmy cieszyć się ze zwycięstwa. Nie potrafimy jednak tego zrobić, patrząc
na rozpacz Morrisona, który klęczy na trawie, a pierwsze promienie wschodzącego
słońca malują jego sylwetkę na pomarańczowo
Patrzymy jak chłopiec
wstaje i idzie w kierunku miasta, czując potrzebę wrócenia do rodzinnego domu,
choć nikt już na niego tam nie czekał. Podążamy za nim, nie odstępując go ani
na krok, bo wiemy, że niedługo cała historia dobiegnie końca.
~*~
Niecały miesiąc
później Scott wciska dzwonek z niepewną miną, a po chwili drzwi jednorodzinnego
domku otwierają się. Z wnętrza wygląda kobieta o smutnej bladej twarzy,
opatulonej w czarny gruby sweter.
- W czymś pomóc? – Zapytała cichym,
jakby otępiałym głosem.
W dłoni ściskała
białą chusteczkę, a jej oczy wyglądały tak, jakby kobieta przepłakała milion
nocy.
- Pani Parker?
Matka Ryana kiwnęła
głową, przygryzając wargę. Otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając Scotta do
środka. Przeszli spokojnie do małego salonu, a Morrison od razu dostrzegł
fotografie z dzieciństwa stojące na kominku. Podszedł bliżej, wziął jedną ramkę
w dłoń i uśmiechnął się, widząc małą, piegowatą twarz.
- Nazywam się Scott Morrison –
powiedział, odstawiając fotografię. – Chciałem porozmawiać z panią o Ryanie.
Kobieta usiadła na
kanapie i przyjrzała mu się badawczo.
- Czy jesteś tym chłopcem, do
którego Ryan napisał list?
- Tak, to ja.
- Czy rozmawiałeś z nim przed
śmiercią?
Tu kobieta wkraczała
już na grząski teren, więc Scott musiał zachować czujność. Powiedzenie jakiejś
niestworzonej rzeczy – która notabene okazałaby się prawdą – było w tej chwili
bardzo przez niego niepożądane.
- Tak.
- W takim razie dlaczego nie
odwiodłeś go od popełnienia samobójstwa? Przecież to przez to, że cię kochał
skoczył pod ten głupi pociąg! I to przez ciebie mój mąż mnie zostawił!
Morrison poczuł się
tak, jakby ktoś uderzył go pięścią w brzuch. W jednej chwili miał ochotę
wykrzyczeć tej kobiecie całą prawdę w twarz, ale powstrzymał się.
- Pani Parker, pani syn zabił się
dlatego, że zaczął siebie nienawidzić. Pani postępowanie przez lata wpędzało go
w depresję, gdyż nie potrafił udawać kogoś, kim nie był. Kochał mnie aż do
końca, a ja nadal kocham go. Daliśmy sobie nawzajem szczęście; krótkie, lecz
intensywne. On był dla mnie oparciem, a ja wspierałem go. On mi pomagał, a ja
pomagałem mu. Jednak była jedna rzecz, której nie mogłem ani ja, ani on
naprawić, a mianowicie pani sposób myślenia.
- A co na to twoi rodzice, że jesteś
jednym… z nich?
- Moi rodzice nie żyją, ale jestem
pewien, że gdyby byli tu ze mną, powiedzieliby, że kochają mnie takim, jakim
jestem.
Kobieta zaczęła płakać
głośno, uderzając rękoma w kanapę, na której siedziała. Scott widział prawie że
wszystkie emocje, które z niej wypływały, trzymane wcześniej na uwięzi. Biedna,
zaślepiona kobieta, pomyślał Morrison, jej własne wyobrażenie świata sprawiło,
że cierpi, ale nie to jest w tym najgorsze; najgorsze było to, że po stracie
dwóch ukochanych jej osób, ona nadal tego nie zauważała. Scott podszedł do
niej, usiadł obok na kanapie i objął ją ramieniem. Kobieta drżała, płacząc, a
on cierpliwie wspierał ją, czekając aż się uspokoi. Nie wiedział ile tak
siedzieli, ale herbata, którą zrobiła kobieta, zdążyła już dawno ostygnąć.
- Jak ma pani na imię?
- Suzanne.
Morrison poczuł
ciepło na sercu i uśmiechnął się.
- Ma pani piękne imię – powiedział.
– A więc, Suzanne, chcę żebyś wiedziała, że twój syn ci wybaczył i że umierając
nadal cię kochał. I mogę ci to zagwarantować, że jego dusza trafiła prosto do
nieba, naprawdę – jego głos był łagodny i kojący.
Pani Parker patrzyła
na niego chwilę, a potem wstała i podeszła do biurka. Z jednej z szuflad
wyciągnęła białą kopertę, którą wręczyła Scottowi i przytuliła go.
- Kiedy z tobą rozmawiam, mam
wrażenie, że Ryan jest gdzieś obok i może to jest dziwne, ale wierzę w to.
Chciałabym więc przeprosić za to, że byłam tak złą matką, że doprowadziłam
swoim postępowaniem własnego syna do odebrania sobie życia, a potem męża do
opuszczenia mnie. Nawet starszy syn nie jest w stanie rozmawiać ze mną twarzą w
twarz… Żałuję i gdybym mogła ich wszystkich odzyskać, oddałabym swoje własne
nędzne życie, by oni mogli żyć tak jak chcieli, szczęśliwie – wyznała, już nie
płacząc. – I teraz rozumiem, co Ryan w tobie widział, dlaczego akurat w tobie
się zakochał. Masz to coś, że nawet nieznajomi czują, że jesteś dobrym
człowiekiem.
- Ryan też był dobrym i szlachetnym
człowiekiem – odpowiedział.
- To jest list, który powinieneś
przeczytać – wskazała na trzymaną przez niego kopertę. – Nie czytałam go, ale jeśli
chcesz, możesz wejść na górę i zrobić to w pokoju Ryana. Od jego śmierci
wszystko stoi nieruszone, bo nie mogłam uwierzyć w to, że on już nie wróci.
Scott skinął głową i
zostawił kobietę na kanapie, a sam wspiął się schodami na piętro, odnajdując
bez trudu pokój Ryana. Wszedł do niego powoli, usiadł na łóżku i rozejrzał się.
Uśmiechnął się na widok kolejnego zdjęcia z dzieciństwa i plakatu Woodkid wiszącego na ścianie. Zamknął oczy, odetchnął spokojnie kilka razy, a
potem otworzył je i spojrzał na kopertę. Na frontalnej stronie widniało jego
nazwisko napisane schludnym, ładnym pismem i jego adres. Rozerwał nienaruszoną kopertę
i wyciągnął ze środka pojedynczą kartkę zapisaną czarnym cienkopisem.
„Drogi Scottcie,
Skoro
to czytasz, ja najprawdopodobniej jestem już martwy lub właśnie próbuję odebrać
sobie życie, ale nie piszę tego listu by wzbudzić w tobie wyrzuty sumienia lub
współczucie. Nie. Piszę go po to, by podziękować Ci za to, że dałeś mi tyle
szczęścia, nawet o tym nie wiedząc.
Chciałbym,
żebyś wiedział, że byłeś dla mnie całym światem od kiedy zobaczyłem Cię tamtego
pamiętnego wrześniowego dnia w szkole. Nie wiem dlaczego, ale poczułem wtedy
jakbym skądś Cię znał. Kto wie, może spotkaliśmy się już w innym świecie, bądź
wcieleniu? Ale nie do tego piję – moi
rodzice, a w szczególności matka, nie zaakceptowali mnie jako homoseksualisty,
a ja nie potrafiłem się zmienić. Bolało mnie ciągłe udawanie, że jestem
„normalny” by ich zadowolić. Lecz kiedy mogłem patrzeć na Ciebie na przerwach,
byłem szczęśliwy, bo to mi wystarczało. Bałem się do Ciebie podejść, bałem się
odtrącenia, które gwarantowali mi rodzice, bałem się, że Ty też mnie nie
zaakceptujesz… Potem jednak matka przeniosła mnie do innej szkoły, przez co
zacząłem wpadać w depresję. Nie mogłem Cię już widywać, a to bardzo mnie
bolało. Przeżyłem sporo czasu w dołku i tylko wspomnienia o Tobie dawały mi
siłę do wstawania rano z łóżka i funkcjonowania. W domu miałem istny obóz
koncentracyjny; rodzice zabronili mi wychodzić z domu, nie mogłem z nikim
rozmawiać przez telefon ani przez Internet. Jedynym kontaktem ze światem była
szkoła, ale w niej nikt mnie nie lubił. Bo ja sam bałem się ludzi, a oni to
wyczuwali. Wyczuwali mój smutek i nie chcieli się nim zarazić. Zostałem więc
sam z własnymi wspomnieniami, których nikt nie mógł mi odebrać.
Moje
„życie” polegało na prześlizgiwaniu się z dnia do dnia, z miesiąca do miesiąca,
z roku do roku, aż w końcu miałem dosyć. Każdy ma swój limit podatności na
cierpienie, prawda? Więc przyrzekłem sobie, że jak tylko nadarzy się jakaś
okazja na ucieczkę z domu, zrobię to i w końcu się zabiję. Nadal nie wiem, w
jaki sposób chcę popełnić samobójstwo, ale wiem, że na pewno to zrobię i nikt
mnie nie powstrzyma. Bo chciałbym trafić do lepszego miejsca, w którym być może
się spotkamy. A jeśli się mylę, może zaprzyjaźnimy się w innym wcieleniu. Kto
wie ile tak naprawdę jest światów i ile z wszystkich bajek jest prawdą?
Dziękuję Ci za to, że jesteś, że dałeś mi szczęście, że byłeś moją odwagą.
Kocham Cię i przepraszam,
Ryan”
Ręce Scotta
trzymające list opadają bezwładnie na kolana, a suche dotąd oczy nie
powstrzymują się przed wypuszczeniem z siebie potoku łez, od którego litery
napisane czarnym cienkopisem zaczynają się rozmazywać. Serce chłopaka rozrywa
ból, ale i miłość, dwa sprzeczne ze sobą uczucia, które szepczą mu do ucha, że
tak musiało się stać. Ryan musiał poświęcić za niego życie, by dobro znów
zwyciężyło ze złem. Bowiem każda bitwa powoduje straty, a on, Eregellent,
którym został bez własnej wiedzy, musiał wypełniać swoje obowiązki. Znużony
chłopak zmęczony płaczem ułożył się na poduszce Ryana, wciągając w nozdrza jej
jakby miodowy zapach.
Ze łzami na
policzkach, wypiekami na twarzy i listem ściskanym w dłoni znajduje go
piętnaście minut później pani Parker, gdy wchodzi na górę by przynieść mu
ciepłą herbatę. Z czułością przyjrzała się mu, przykryła go kocem i pogładziła
po włosach. Uczucie, że Ryan jest gdzieś w pobliżu nie odstępowało jej ani na
krok i pomyślała przelotnie, że popełniła już tak wiele zła w życiu, że powinna
to odpokutować. Czy zaopiekowanie się tym chłopcem byłoby pewną formą
sprawiania dobra? Pewnie tak. Niemalże pokochała go, kiedy na dole w salonie
mówił do niej łagodnym i spokojnym tonem, gdy mówił tak pięknie o jej synu i o
tym, jaki był z niego szlachetny człowiek…
Nasz czas dobiega już
końca; rzucamy więc ostatnie, pożegnalne spojrzenie w stronę śpiącego oblicza
młodego, dzielnego mężczyzny i wylatujemy przez okno w stronę zachodzącego
słońca. Mimo, iż zbliża się zmrok, my już się nie boimy. Wiemy, że dopóki nasz
dzielny Eregellent będzie żył, nic nam nie grozi, mimo, że wszystkie okropne
rzeczy lubią dziać się szczególnie w nocy.
Cudowne, piękne, nie wiem co powiedzieć. Płaczę teraz jak głupia i nie wiem co mam ze sobą zrobić. Gdybym tylko miała taki talent do pisania...
OdpowiedzUsuńDobre. Nie podbiło mojego serca, ale pomysł naprawdę dobry.
OdpowiedzUsuńZa to narracja... Nie. Przykro mi, ale irytowała mnie tak wspaniale, ze w pewnym momencie chciałam rzucić to wszystko w pieron D:
Witam,
OdpowiedzUsuńtak sobie myślałam, że nie jest w stanie go odesłać bo ten dostaje drugą szansę, no i dowiedzieliśmy się, że Rayan zakochał się w Skocie, ale rodzina tego nie akceptowała, dlatego się zabił...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia