Tym razem trudno byłoby mi
powiedzieć, że sprawa Alexandra w ogóle mnie nie obeszła, bo obeszła mnie
bardzo. Przez cały tydzień chodziłem nieprzytomny, dryfując z głową w chmurach;
chciałem znać odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania, lecz fakt, że nie
byłem w stanie tego dokonać, najzwyczajniej na świecie mnie dobijał. Jedyną
pocieszającą myślą było to, że śnieg w końcu przestał padać - najwyraźniej
stwierdził już, że zakrył swą bielą wszystko, co tego wymagało. Umarłe rośliny
i opadnięte, butwiejące liście nie należały do miłych widoków, jednak wolałem
to niż przeszywające i wszechobecne zimno.
Chłód ogarnął mnie także wewnątrz,
gdzieś pomiędzy drugą, a piątą parą żeber. W końcu zbliżał się grudzień, a więc
i święta Bożego Narodzenia pełne rodzinnego ciepła, uśmiechów i nietrafionych
prezentów. Jednak tym razem miało mnie to nie dotyczyć; nie wracałem do domu,
ponieważ nie miałem pieniędzy na powrót. Jadąc tu, do tej szkoły, otrzymałem
bilet w jedną stronę, ale dopiero teraz zrozumiałem, patrząc na świątecznie
przystrojoną szkołę, co tak naprawdę to oznaczało. Po raz pierwszy miałem
spędzić Wigilię samotnie, zapewne czytając książkę z pomrukującym na kolanach
kotem. Ta wizja - jak zarówno myśl, że najprawdopodobniej tylko ja
zostanę w szkole na święta - lekko mnie przeraziła. Bo co przyjemnego jest we
wszechogarniającej pustce w internacie, ba, całym kampusie?
Idąc korytarzem prawie zderzyłem się
z jakimś starszym chłopakiem, który paradował po szkole w czapce Mikołaja.
Widząc ją, przypomniała mi się Wigilia, kiedy to miałem pięć lat; dziwne, jak
to ludziom nagle przychodzą do głowy tak dawne wspomnienia, które zdawały się
być zamazane i niepełne. Pamiętam jak ojciec przebrał się za świętego Mikołaja,
by zabawić swojego jedynego syna - wypożyczył stary kostium, który śmierdział
papierosami i wilgocią, a potem, tuż przed zakończeniem kolacji (w domu
Phantomhive'ów najpierw należało zasłużyć na prezenty - czyli zjeść po trochę
każdej z tradycyjnych wigilijnych potraw) odszedł od stołu, nawet nie kłopocząc
się wymówką. Moment później wrócił, odziany na czerwono, ze sztuczną brodą, ale
z autentycznym brzuchem wylewającym się zza skórzanego pasa. Gdy zobaczyłem go
w pełnej okazałości, z wielkim workiem na plecach, zacząłem krzyczeć
wniebogłosy, strasząc tym moich rodziców. Ojciec, widząc moje przerażenie,
szybko zrzucił z siebie strój - domyślił się, że chodziło o to, a dokładniej o
"Złego Mikołaja"; film, a raczej horror o takim tytule, który bez
wiedzy rodziców obejrzałem dzień wcześniej. Tato najwyraźniej też go widział,
dlatego zdenerwował się od razu, a jego twarz przybrała kolor ćwikły stojącej w
półmisku na stole. Wtedy przestałem już krzyczeć, ale strach pozostał - nie
bałem się jednak potwornego Mikołaja, tylko gniewu mojego ojca. Zawsze gdy na
czoło występowała mu żyła, a dłonie zaciskał w pięści, byłem przerażony.
Oczywiście nigdy mnie nie uderzył, ale sam widok jego twarzy przyprawiał o
dreszcze; widywałem ją czasami w snach, ale nigdy nie był to dobry omen.
Powracając do tamtej wielce udanej
Wigilii; nie wiem jak skończyłaby się ta kolacja, gdyby nie matka, która
rozładowała napięcie, włączając telewizor jednym ruchem ręki. No tak, ten stary
Panasonic był lekiem na wszystkie rodzinne kłótnie - kiedy tylko na ekranie
pojawiał się obraz, a do uszu docierały dźwięki, zarówno Peter jak i Teresa
Phantomhive wyciszali się. Jedynie ja byłem odporny na magię tego wiekowego
pudła, więc niezauważenie wyślizgnąłem się z pokoju, nawet nie myśląc o
prezencie. Cieszył mnie fakt, że udało się uniknąć krzyków, a sąsiedzi nie
musieli znów pukać do drzwi naszego mieszkania, by zapytać czy wszystko aby na
pewno jest w porządku. Jak się zresztą później okazało, samochodzik, który
miałem dostać, zepsuł się gdy ojciec zrzucał w pośpiechu kostium na podłogę. W
końcu czego można oczekiwać po chińskiej zabawce, która nie była nawet
ucieleśnieniem moich marzeń? Nic - dlatego nie płakałem, bo najważniejsze było
to, ze uniknęliśmy kłótni.
Tak samo teraz, aktualny ja, nie
spodziewałem się niczego miłego podczas tych świąt. Wolałem trwać w pesymizmie,
bo przynajmniej chroniło mnie to przed uczuciem zawodu. Jednak w dzień moich
rozmyślań, czyli dokładnie trzydziestego listopada, nie myliłem się, i to w
ogóle.
* * *
Nim się spostrzegłem, był już siódmy
grudnia, więc od wolnego dzieliły mnie zaledwie dwa dni. W szkole czuć było, że
wszyscy nie mogą doczekać się powrotu do rodzinnego domu, gdzie czekało na nich
ciepło, smaczne jedzenie i drogie prezenty. Starałem się nie zwracać uwagi na
tę euforię, która ani trochę mi się nie udzielała. Jednak to nie zmieniało
faktu, że mi także przydałaby się chwila odsapnięcia od sprawdzianów i ogólnego
szkolnego stresu - będąc samemu w internacie może poczuję się jakbym był na
jakimś samotnym urlopie, gdyż większa część nauczycieli także wyjeżdżała,
zostawiając mi wolną rękę. Starałem się doszukać jakiejkolwiek pozytywnej
strony mojej sytuacji - szkoda tylko, że bezskutecznie. Mimo wszystko miło
słuchało się kolęd nuconych na przerwach przez uczniów, nie mogłem zaprzeczyć,
że nie sprawiało mi to przyjemności, ale nigdy nie odważyłbym się dołączyć do
wspólnego śpiewu.
Monti podeszła do mnie na jednej z
przerw, cała w uśmiechach z zarumienionymi od chłodu policzkami. Na głowie
miała czapkę Mikołaja, której czerwień wspaniale kontrastowała z jej srebrnymi
włosami.
- Hej, Gabriel! - Przywitała się, a potem zrobiła coś, czego nigdy w
życiu bym się nie spodziewał.
Dziewczyna przysunęła się bliżej, a
potem lekko mnie przytuliła. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nawet nie
zdążyłem zareagować; stałem jak zamurowany, naprawdę, nie przesadzam. Po prostu
Monti tak mnie zaskoczyła, że nie wiedziałem jak się zachować. Posłuchałem więc
mojego wątłego instynktu i postawiłem na stary dobry trik z komplementem.
- Cześć, do twarzy ci z tą czapką - mruknąłem z bijącym sercem. - Co
słychać?
Czekałem aż dziewczyna nakrzyczy na
mnie i wyzwie od frajerów lub zrobi cokolwiek innego, dając mi do zrozumienia,
że się zagalopowałem… To się jednak nie zdarzyło. Monti zwyczajnie spuściła
wzrok, a gdy znów na mnie spojrzała, miałem wrażenie, że jej poliki nieco
bardziej się zaogniły.
- W porządku, właśnie zdałam ostatni sprawdzian i tak praktycznie to mam
już wolne! - Pochwaliła się z wyczuwalną dumą w głosie.
Położyłem jej dłoń na głowie - tak,
jak zrobił mi to poprzednio Alexander, i powiedziałem:
- Gratulacje, zdolniacho - uśmiechnąłem się, tym razem bez żadnej
fałszywej nuty, bo kto jak kto, ale Monti budziła we mnie same pozytywne
uczucia, więc starałem się obdarzać ją tym samym.
Przychodziło mi to z niebywałą
łatwością, która mnie zadziwiała, ale nie opierałem się jej. Cieszył mnie fakt,
że ten kłębek zimna, który zagnieździł się w mojej klatce piersiowej, roztapiał
się podczas rozmów z Monti. Tak, ta dziewczyna potrafiła czynić cuda, nie mając
nawet o tym najmniejszego pojęcia.
Caspbell uciekła ze śmiechem spoza zasięgu
mojej ręki, a potem nadęła policzki jak mała dziewczynka i głosem przepełnionym
słodyczą mruknęła:
- Dzię-ku-ję tatusiu!
Po tym roześmiała się głośno, a ja
zawtórowałem jej, mając wrażenie, że tej scenie przyglądali się wszyscy stojący
w korytarzu uczniowie. Jednak nawet jeśli to robili, to dlaczego miałbym się
tym przejąć? Nie obchodziło mnie co sobie ludzie pomyślą; tak szczerze, to
byłem już zmęczony tą ciągłą grą w dopasowywanie się do otoczenia. Wtedy,
śmiejąc się razem z Monti, w końcu to zrozumiałem - to był ten tak zwany
"przełomowy moment".
Zabrzmiał dzwonek, a nasze oczy się
spotkały; obydwoje byliśmy zawiedzeni, że przerwa tak szybko minęła. Dziewczyna
podeszła bliżej i spytała:
- Jak tam plany na święta?
Skrzywiłem się, wiedząc, że zostało
nam tylko kilka minut zanim zjawi się nauczyciel, więc nie chciałem rozwijać
zbytnio tego tematu. A może była to tylko wymówka? Pewnie tak, bo nie
uśmiechało mi się mówienie o mojej rodzinie ani o pieniądzach. Po prostu nie
miałem na to ochoty.
- A, nie pytaj!
- Aż tak źle? - Ciekawość wykwitła na jej twarzy w postaci uniesionych
brwi.
- Gorzej.
Monti spojrzała na mnie z
niedowierzaniem, a ja odwróciłem wzrok, byle nie zajrzeć jej w oczy.
- No nie gadaj, przecież są święta!
Wtedy pojąłem, że dziewczyna
najzwyczajniej na świecie nie zrozumiałaby mojej sytuacji, gdyż nigdy nie
znajdzie się na moim miejscu. Nigdy nie dowie się jak to jest nosić te same
ciuchy tygodniami lub nie jeść niczego ciepłego pod koniec każdego miesiąca,
gdyż nie wystarczało nam pieniędzy do kolejnej wypłaty. Nie mogłem jej tego
wytłumaczyć, nie mogłem jej o tym powiedzieć, bo przecież i tak nic by to nie
zmieniło.
- Po prostu tak wyszło, że w tym roku święta spędzę sam, tutaj, w szkole
- uśmiechnąłem się kwaśno, drapiąc się po karku.
Usta Monti wygięły się nagle w
podkówkę i wiedziałem już, że zaraz zacznie mnie pocieszać, czego
najzwyczajniej na świecie nie znoszę. Na szczęście uratował mnie nauczyciel,
który przyszedł by otworzyć klasę, więc dziewczyna poszła w stronę swojej sali,
krzycząc jeszcze:
- Ja wyjeżdżam dziesiątego wieczorem, więc będziemy mieli dla siebie
prawie cały dzień!
Potem zniknęła w tłumie uczniów,
wdzięcznie zarzucając srebrnymi włosami. Wchodząc do klasy, czułem na sobie
spojrzenia innych osób, więc odwróciłem się i obdarzyłem ich uśmiechem, którym
zaraziła mnie Monti. Tak na marginesie, mimo wszystko dobry nastrój towarzyszył
mi do końca dnia.
Pierwszy! :O
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem to w ekspresowym tempie i wywnioskowałem, że jeden rozdział na tydzień to stanowczo za mało! :(
No nie, już koniec? D: i want more! Monti jest fajna, ale i tak wolę Alexa *u* jeszcze będzie jakaś intryga miłosna z nią, ja to wiem! *w* rozdział meeeeeega =u= ale krociutki :c weny, gdyż jest to najkaprysniejsza z muz.
OdpowiedzUsuń- Aka
Kurczę, aż nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału <3 Świetnie piszesz *.* jednak nie wierzę, żeby Nick i Brandon pobili Alexa O.o za co niby? za wsypanie ich z tą sprawą z petami?
OdpowiedzUsuń-Akira
Szybki komentarz!Awwwww,ten motyw z Monti jest naprawdę świetny.*-*Taki romantyczny,mrauuu...*w* Fajnie by było jakby między nimi coś zaiskrzyło...<3
OdpowiedzUsuńAve!