Rozdział VIII

Podczas kolacji po raz pierwszy usiadłem bliżej ludzi, ale bynajmniej nie zrobiłem tego z własnych pobudek. Stolik, przy którym zwykle siadałem znajdował się przy wyjściu, więc za każdym razem, gdy drzwi  się otwierały, do środka stołówki wlatywało mroźne powietrze i tumany śniegu, który padał nieustannie od rana. Temperatura spadła do minus dziesięciu stopni Celsjusza, co w moich rodzinnych stronach nazywane było „zimą stulecia”, więc trząsłem się z zimna jak galareta. Zachwyt, jaki ogarnął mnie rano, zmienił się w prawie obrzydzenie, a to wszystko dlatego, że byłem nieprzystosowany do takiego zimna. Innym uczniom najwyraźniej śnieg nie przeszkadzał – niektórzy od rana biegali po dworze w bluzach, zupełnie tak, jakby nie było mrozu. Patrząc na te osoby, przechodziły mnie dreszcze zimna, a na ciele występowała gęsia skórka. Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że ogrzewanie w internacie miało zacząć działać dopiero w przeciągu kilku godzin – piec musiał się nagrzać, a dyrekcja, która oszczędzała na czym tylko było to możliwe, potrzebowała twardego i niezbitego dowodu na to, że opłaca im się w ogóle je włączyć. Pewnie siedzieli i zastanawiali się, czy nie poczekać jeszcze trochę i zobaczyć, czy śnieg stopnieje, czy utrzyma się. Lecz gdy wieczorem nie zapowiadało się nawet na to, że pogoda się polepszy, a temperatura gwałtownie spadła, zapewne profesorowi Taylorowi musiało coś się odmrozić, więc stwierdził, że czas wytoczyć ciężką artylerię i włączyć jednak ten nieszczęsny piec.

No więc, siedziałem sam przy stoliku, a wokół mnie było mnóstwo ludzi. Zaczynało brakować miejsc, bo nikt nie był chętny na marznięcie przy drzwiach – nawet ci, którzy latali bez kurtek. 
Dzióbałem sałatkę widelcem, nie mając ochoty na ani jeden kęs; nie dlatego, że była ona niesmaczna, tylko niedoprawiona. Dość często bywałem rozczarowany jedzeniem, jakie serwowano w stołówce i miałem wrażenie, że ten, kto odpowiadał za wykonywanie potraw najwyraźniej pozbawiony został kubeczków smakowych. Niestety nie miałem innego wyjścia – zmuszony byłem jadać te bezwyrazowe „smakołyki”, bo inaczej umarłbym z głodu; w naszym internacie nie było kuchni, bo dyrekcja stwierdziła, że jest ona zupełnie niepotrzebna.
Rozejrzałem się po sali i jakby od niechcenia zatrzymałem wzrok na Stole Szlachty. Wmawiając sobie, że patrzę się tam bez konkretnego celu, zacząłem szukać wzrokiem ciemnej czupryny Alexandra, jednak miejsce między Nickiem a Brandonem, które zwykle zajmował, tego dnia zajęte było przez Louisa Martineza. Najwyraźniej wszyscy dowiedzieli się już o tym, że przywódca drużyny koszykarskiej został zawieszony i zamienili go na nowego, rudego lidera. Nie potrafiłem zrozumieć na jakich zasadach działała i dlaczego taka była naturalna kolej rzeczy w tej szkole. Dość brutalna i bezlitosna kolej rzeczy, ujmując ściślej.

Samego Alexandra nigdzie nie było, czym zbytnio się nie przejąłem. Nie widziałem go od wczorajszej, jakże miłej, pogawędki w pokoju pana Randalla. Miałem cichą nadzieję, że zasypał go śnieg i właśnie leży gdzieś w zaspie, powoli zamarzając...

Ogarnij się, o czym ty myślisz? - Skarciłem się, energicznie potrząsając głową. – Mimo wszystko życzenie komuś śmierci, nawet jeśli jest to Wielki Wazniak, jest bardzo nie na miejscu

Westchnąłem, próbując myśleć o nadchodzącej kartkówce z fizyki, ale coś zupełnie innego i na pewno niespodziewanego sprawiło, że ta myśl natychmiast wyparowała mi z głowy.

   - Cześć, to miejsce jest wolne? - Doszedł do mnie przyjazny głos.

Uniosłem wzrok z nad sałatki i spojrzałem prosto w twarz Monti Caspbell z pierwszego rocznika. Dziewczyna uśmiechała się, trzymając w rękach tacę z jedzeniem i najwyraźniej marzła tak samo jak ja. Odruchowo wlepiłem wzrok w blat stołu i próbowałem powiedzieć „tak”, lecz słowo to utknęło mi w gardle jak ość. Nie wiedziałem dlaczego moje ciało tak reagowało w tego typu sytuacjach, jednak musiałem sobie jakoś poradzić.

   - Tak – wykrztusiłem po chwili, a potem dodałem: - Tak, tak. Siadaj.

Uśmiechnąłem się, w moim mniemaniu zachęcająco, mimo że nie do końca byłem szczęśliwy z perspektywy posiadania towarzystwa. Był to jeden z tych dni, kiedy czułem się zadowolony z mojego samotnego, pustelniczego życia i nie wyobrażałem sobie, by mogło być inaczej. No cóż, mój pogląd na świat zmieniał się jak pogoda.

   - Dzięki – mruknęła dziewczyna i usiadła naprzeciw mnie.

Wtedy zacząłem myśleć nad tym, co powinienem zrobić w takiej sytuacji – milczeć, czy może zacząć rozmowę? Niestety, już taki byłem – przejmowałem się rzeczami, które innym ludziom przychodziły z wrodzoną, naturalną, instynktowną, pierwotną, i nie wiadomo jeszcze jaką, łatwością. Monti chwyciła za sztućce i wzięła pierwszy kęs sałatki, po czym skrzywiła się wyraźnie, a mina zrzedła jej, zupełnie, jakby właśnie zjadła coś niedobrego, co w sumie było bardzo możliwe. Potem wzięła potężny łyk herbaty i ze zrezygnowaniem odłożyła widelec.

   - Twoja sałatka też jest przezroczysta? - Spytała nagle, patrząc się na mnie.

Zanim odpowiedziałem, miałem chwilę na to, by dokładnie jej się przyjrzeć. Monti zwracała na siebie uwagę dzięki swoim niesamowitym włosom. Wszyscy, znaczy, głównie zazdrośnice, plotkowali o tym, że Caspbell się farbuje, jednak ona temu spokojnie zaprzeczała.  Byłem pod wrażeniem jej cierpliwości, ale także i urody, która w moim mniemaniu była bardzo egzotyczna. Czytając książki George'a R. R. Martina, wyobrażałem sobie jedną z bohaterek – srebrnowłosą Targariankę, Khaleesi, właśnie jako Monti.

   - Przezroczysta? – Wymamrotałem, nie rozumiejąc.

   - Bez smaku. Mówię „przezroczysta”, gdy mam na myśli nieprzyprawioną potrawę – wyjaśniła, opierając brodę na dłoniach i rozglądając się po sali.

Jej twarz miała delikatne rysy i blade usta stworzone z dwóch pełnych warg. Ciemne brwi kontrastowały z jasną cerą i włosami, nadając stanowczości spojrzeniu błękitnych oczu. Monti siedziała przede mną, nie mając nawet pojęcia, że była pierwszą dziewczyną, jaką poznałem w tej szkole, mimo że byłem tu już trzeci miesiąc (moje życie towarzyskie nie kwitło za bardzo).
Jednakże tok rozumowania Caspbell spodobał mi się, ponieważ oddziaływał na moją wyobraźnię. Dziewczyna mówiła językiem literatury, pełnym metafor, porównań i innych cudów.

   - Aha. Rozumiem – powiedziałem, kiwając głową. Rozmowa zaczęła sprawiać mi przyjemność, więc zastanawiałem się nad moimi kolejnymi słowami. - Tak. Moja sałatka jest zupełnie przezroczysta. Szkoda, że tutejsi kucharze nie potrafią… kolorować?

Monti zachichotała, a w jej polikach pojawiły się dołeczki, które sprawiły, że jej twarz jakby pojaśniała. Ciekaw byłem, czy rozmowa ze mną była dla niej czymś interesującym, czy robiła to tylko z czystej uprzejmości. Jednak wolałem odgonić od siebie te myśli i skupić się na „TTiT” („Teraźniejszym Tu i Teraz”).
   - Słyszałeś może o tej sprawie ze Smithem? Podobno został zawieszony, a ten gbur, Louis Martinez, ma go zastąpić. Ciekawe, co takiego przeskrobał, że trener ukarał tak swojego pupila – zagaiła, śmiejąc się pod nosem.

Natychmiast polubiłem ją jeszcze bardziej – w końcu ci, którzy nie trawili Alexandra, byli przeze mnie ciepło traktowani.

   - Taa... ciekawe - pokiwałem głową, uśmiechając się również.

Przecież nie miałem obowiązku mówienia jej o wszystkim, prawda? 

* * *

Po kolacji wyszedłem ze stołówki w wyjątkowo dobrym humorze – mimo, że nie rozmawiałem z Monti długo, to sam fakt, że poznałem kogoś nowego, był dowodem na to, że robiłem postępy i że mogło być tylko lepiej i lepiej.

Dowiedziałem się, że Caspbell pochodzi z tych samych stron co ja, więc także nie ma tolerancji na zimno. Zrozumiałem również, że jestem z natury słuchaczem, a Monti mówcą, więc ograniczałem się jedynie do odpowiadania na zadawane mi pytania lub przytakiwania w odpowiednich momentach. Miałem jednak wrażenie, że dziewczyna była z tego zadowolona, bo mówiła dużo i o wszystkim. Ja w każdym razie byłem z tego zadowolony.

Pobiegłem do internatu, tylko jeden raz o mały włos nie upadając. W korytarzu otrzepałem się ze śniegu, który zdążył na mnie osiąść i podążyłem w stronę pokoju. Wewnątrz było tylko trochę cieplej niż na dworze, co przyjąłem z autentycznym strachem – nie wyobrażałem sobie spędzić nocy przy lodowatych kaloryferach. Przebrałem się w suche ciuchy, chwyciłem „Pachnidło” i poszedłem do świetlicy, gdzie zgromadzili się prawie wszyscy chłopacy. W pomieszczeniu było kilka kanap, stolików, puchatych dywanów i duży telewizor, w którym leciał właśnie mecz koszykówki. Najwyraźniej grały jakieś znane drużyny, ale nie rozpoznawałem ich, w końcu niezbyt interesowałem się sportem. W świetlicy było jednak nieco cieplej niż w pokojach i na korytarzu, gdyż znajdowała się ona tuż nad kotłownią, w której powoli, powolutku, grzał się piec. I tak wszyscy siedzieli pod kocami lub w grubych swetrach, chroniąc się przed zimnem. Ci, których widziałem rano latających po śniegu bez kurtek, siedzieli i pociągali nosami, zwiastując tym samym epidemię przeziębień. W pomieszczeniu byli nawet Nick i Brandon, którzy pochłonięci do reszty meczem, nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Widziałem znajome twarze, ale nigdzie nie dostrzegłem Alexandra, z czego oczywiście wielce się ucieszyłem.

Zająłem puste miejsce obok jakiegoś bruneta z pierwszego rocznika i otworzyłem książkę w miejscu, gdzie uprzednio skończyłem. Zacząłem czytać akapit, jednak po chwili mój wzrok utknął na ekranie telewizora, i nim się spostrzegłem, zacząłem kibicować razem z chłopakami.

* * *

Gdy wybiła godzina dwudziesta druga, mecz skończył się remisem, a towarzystwo zaczęło rozchodzić się do pokojów. Nie rozumiałem tej zasady, według której o dziesiątej wieczorem w weekendy (i dziewiątej w dni powszednie), wszyscy musieli już znaleźć się u siebie, w moim mniemaniu było to bardziej niż bezsensowne. Na szczęście piec rozgrzał się dostatecznie po połowie meczu, więc chłopacy odrzucili koce i swetry, rozgrzani również kibicowaniem.
Chwyciłem zapomniane przeze mnie „Pachnidło” i wtedy z jego wnętrza wypadła karteczka. Podniosłem ją i od razu przypomniałem sobie, co jeszcze czekało mnie tego wieczoru. Zdziwiłem się także tym, że perspektywa wędrówki na tyły pralni wyparowała mi kompletnie z głowy, jednak wiedziałem, a raczej byłem o tym święcie przekonany, że było to  z winy zbyt wielu wydarzeń, które miały miejsce podczas tego pełnego wrażeń weekendu. Na szczęście jutro miał nadejść już poniedziałek, wypełniony po brzegi rutyną. Co jak co, ale wolałem te dni, kiedy nie zaskakiwało mnie nic nieprzewidzianego. Włożyłem kartkę na swoje miejsce i wyszedłem ze świetlicy, mijając po drodze chłopaków idących do łazienki. Kilku z nich, widząc mnie, uśmiechało się lub kiwało głowami.

No proszę – pomyślałem. - Nie miałem pojęcia, że wspólne kibicowanie zbliża ludzi.

Mimo wszystko, tak jak przewidywałem, było ze mną coraz lepiej. Być może dostałem od losu prezent urodzinowy w postaci chociażby odrobiny życia towarzyskiego. Dobre i to. W jeden weekend stało się tak wiele, ale i tak był on dość udany.

Hola hola – przerwał mi mój rozsądek, który ostatnio nabrał pewności siebie. - Nie czas jeszcze na morał. Ten dzień się jeszcze nie skończył.

Faktycznie, czekała mnie wędrówka na tyły pralni, a przecież nie wiedziałem kompletnie co mnie tam czekało. Przeszedł mnie słaby dreszcz – miałem naprawdę wielką nadzieję, że ta niedziela nie skończy się katastrofą.

* * *

Wraz z wyciszeniem się wszystkich głosów w internacie, wysunąłem się ostrożnie z pokoju i szybko pomknąłem w stronę zejścia do piwnicy. Pralnia znajdowała się na dole, obok kotłowni. Było to duże pomieszczenie, które nie cieszyło się sympatią uczniów, gdyż kojarzyło się tylko i wyłącznie z kurzem i pajęczynami. Ja jednak miałem pójść na tyły pralni, gdzie nikt się raczej nie zapuszczał – krążyły plotki, że to właśnie tam swoje siedlisko miały szczury (oczywiście nikt nigdy szczura nie widział na własne oczy, ale wszyscy tak powtarzali). Owszem, miałem pojęcie, że odwiedzenie tamtego miejsca bynajmniej nie jest moim świętym obowiązkiem, lecz nawet wiedząc to, podjąłem taką, a nie inną decyzję.

Zapaliłem światło i zszedłem schodami w dół – od razu doszedł do mnie aromat kurzu i zapach starości pomieszany z wilgocią. Zapragnąłem wyjść stamtąd natychmiast, jednak zapuszczałem się głębiej, włączając po drodze wszystkie światła. Po chwili dotarłem do drzwi pralni i wystraszyłem się, że są one zamknięte, lecz moje obawy były bezpodstawne, nacisnąłem klamkę i po prostu wszedłem do środka. Wymacałem kontakt na ścianie i zapaliłem światło. Moim oczom ukazała się szarobura podłoga, ściany w takim samym kolorze oraz rzędy stojących przy ścianach pralek. Tył pralni znajdował się za małym zakrętem, w najdalszym i najbardziej zdradzieckim kącie. Podążyłem w tamtym kierunku, marząc jedynie o własnym łóżku stojącym samotnie w pokoju, jednocześnie mając dziwne przeczucie. Być może mój instynkt wyczuwał zbliżające się kłopoty? Jednak im bliżej celu byłem, tym moja ciekawość i adrenalina wzrastały, przygotowując mnie na to, co miało się za chwilę stać. A co się stało? Zupełnie nic! Nic, zero, null.

Gdy minąłem zakręt z bijącym już dość szybko sercem, miałem w głowie zamęt. Rozejrzałem się, szukając czegoś. No właśnie, czego? Tak naprawdę nie wiedziałem co było moim celem. Przez moment nawiedziła mnie wizja, że za chwilę zgasną wszystkie światła, a drzwi od pralni zostaną zamknięte na cztery spusty przez żądnych zemsty Wielkich Ważniaków. Odgoniłem od siebie te myśli, które bynajmniej mnie nie uspokajały i wtedy zauważyłem drzwi. Miały one barwę niemal identyczną jak ściany, więc gdyby nie czarna klamka, nie wiedziałbym, że tam w ogóle są. Podszedłem do nich, a mój puls znów przyspieszył. Otworzyłem je; zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie, wołając błagalnie o błogosławieństwo naoliwienia, jednak zignorowałem to. Wsunąłem się do środka pomieszczenia, chwilę szukałem kontaktu, a gdy wreszcie z ulgą go znalazłem, włączyłem światło.

Pierwszym, co do mnie doszło, było to, że najwyraźniej znalazłem się w zapomnianym pomieszczeniu, w którym stało jedynie kilka rupieci. Dopiero później moje zmysły zarejestrowały fakt, że coś otarło się o moje nogi. Spojrzałem w dół, a serce omalże nie wyskoczyło mi z piersi, gdy usłyszałem ciche mruczenie. Przykucnąłem szybko i chwyciłem kota w ramiona, przytuliłem go mocno, jednocześnie drapiąc za uchem, dzięki czemu jego gardłowe pomruki przybierały na sile. Dopiero po przywitaniu się z Belzebubem rozejrzałem się dokładniej po pomieszczeniu: w kącie leżał zakurzony koc, na którym spał kot, a  obok legowiska stały dwa plastikowe talerzyki – jeden z wodą, a drugi brudny, z obgryzionymi z mięsa kośćmi. Od razu przypomniałem sobie fakt, że niedzielny obiad składał się między innymi z przezroczystego pieczonego kurczaka, którym Belzebub został najwyraźniej przez kogoś nakarmiony. Kim był „T”? Nie miałem zielonego pojęcia, ale czułem już do tej osoby prawdziwą sympatię.

Opatuliłem kota w koc i wyszedłem z pralni, gasząc za sobą wszystkie światła. Idąc tak do pokoju, przysiągłem sobie, że dowiem się kim był tajemniczy „T”. Za wszelką cenę, bo czułem, że zaciągnąłem u niego dług wdzięczności.  


6 komentarzy:

  1. Monti jest słodka <3
    Podoba mi się porównanie do Khaleesi - Gra o Tron rządzi :P
    KIM jest T? :O

    OdpowiedzUsuń
  2. Wahahahahaha xD nie wyrabiam xDD Phantomhive jest idiotą (oczywiście w pozytywnym znaczeniu *u*) i za to go kocham x.x gdy to czytałam to zapomniałam o herbacie - czuj się zaszczycona, gdyż strasznie trudno oderwać mnie od tego szlachetnego napoju. To w naszym języku znaczy, iż Twoje opowiadanie jest naprawdę dobre (ach, Akeś wzięła się za pseudokonstruktywny komentarz ;-;) ale ale! Mam jedno WIELKIE zastrzeżenie - 'chłopcy' lub 'chłopaki', nie 'chłopacy'! D: moja polonistka wpisała mi niejedną pałę za to słowo .-. Geez, Gabi ma naprawdę dziwne pojęcie o 'emocjonującym weekendzie' xD weny.
    - Aka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wytknięcie błędu :> Nie przepadam za słowem "chłopcy", bo dla mnie jest ono zbyt nacechowane emocjonalnie, ale "chłopakami" nie pogardzę :3

      Usuń
  3. Samozwańczy naczelny krytyk internetów znów atakuje.^^' Kolejny błąd,który rzucił mi się w oczy-nazwisko dyrektora.Powinno brzmieć Taylor.Bez tego zbędnego "i".;3 Jako,że studiuję filologię angielską,to wiem,że trudno byłoby to nawet wymówić w języku angielskim.^~^'
    Btw,to widzę,że Gabi jest takim jakby małym neurotykiem,hihi.Dlatego doskonale go rozumiem,bo sam nim jestem.;P
    Akcja trzyma w napięciu,opisy zacne,bohaterowie kolorowi.Nic tylko gryźć dalej!<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za zwrócenie uwagi na nazwisko dyrektora - w życiu sama bym do tego nie doszła :)
      Już poprawione, jeszcze raz dziękuję. :>

      Usuń

Dziekuję za komentarz :)