Wraz z wybiciem godziny dziewiętnastej wysiadłem
z autobusu i podążyłem żwawo w stronę bramy kampusu. W ręku trzymałem
jednorazówkę z książką i kilkoma drobiazgami dla Belzebuba, które kupiłem w
sklepie zoologicznym, a na ramieniu niosłem torbę. Zakupy wprawiły mnie w dobry
nastrój, więc uśmiech nie chciał zejść z moich ust.
Idąc już w stronę internatu, jak zwykle
spojrzałem w okna mojego pokoju i stanąłem jak wryty. Serce zaczęło mi szybciej
bić, a umysł wytworzył miliony czarnych scenariuszy. Nie byłem w stanie się
ruszyć, ale w końcu jakoś udało mi się postawić kolejny, a potem następny krok.
Później, chcąc tego czy nie, zerwałem się do biegu. Wtedy światło w moim pokoju
zgasło, więc przyspieszyłem i z impetem wpadłem w korytarz internatu. Oprócz mnie
nie było tam nikogo. Przystanąłem na chwilę, nie wiedząc co dalej zrobić, ale
instynkt podpowiedział mi, bym wszedł do pokoju i sprawdził, czy niczego nie
brakuje; we wszystkich drzwiach w naszym internacie (nie licząc tych do pokoju
opiekuna) nie było zamków, więc złodzieje mieli duże pole do popisu. Jednak
kradzież była tępiona przez pedagogów i osoby przyłapane na gorącym uczynku
były konsekwentnie usuwane ze szkoły. Ale mój milczący ostatnio rozsądek
podpowiedział mi nagle, że to niemożliwe, by chodziło o tak błahą rzecz jak
kradzież – i tak najcenniejsze przedmioty (których za wiele nie posiadałem)
były w torbie przewieszonej przez moje ramię. Ktokolwiek chciałby się na mnie
wzbogacić, musiałby zabrać mi książki, ale kto byłby na tyle głupi?
Nie, to chodzi o coś innego – pomyślałem gorączkowo i ruszyłem w
stronę drzwi pokoju.
Byłem już niemal pewien, że wewnątrz nie znajdę
Belzebuba, który spał zwinięty w kłębek gdy wychodziłem na autobus. Na tę myśl
napadł mnie gniew tak silny, że omal nie wyważyłem drzwi swoim ciężarem.
Wparowałem do środka z impetem i rzeczywiście – wszystkie rzeczy leżały tak,
jak je zostawiłem. Brakowało jedynie kota.
Cholerny Smith! Smerdolony Ważniak! – Krzyczałem w
myślach. - Wiedziałem, że nie
wolno mu ufać! Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej i dlaczego
tego nie przewidziałem?!
Usiadłem na brzegu łóżka i schowałem twarz w
dłoniach, starając się uspokoić oddech. Moją głowę rozsadzała jedynie mieszanka
gniewu i bezradności, a gdzieś na drugim planie czułem się zwyczajnie...
zdradzony i oszukany.
Moje przemyślenia przerwało pukanie do drzwi –
podniosłem głowę i spojrzałem w stronę odgłosu. Po chwili do pokoju wszedł
Brandon, uśmiechając się idiotycznie. Nigdy w życiu nie wystraszyłem się tak
bardzo jak wtedy.
-
Panienko, pan Randall chce z tobą porozmawiać. Czeka w swoim gabinecie. Teraz.
– Powiedział i wyszczerzył się niczym złośliwy chochlik.
Cholerny sukinkot Smith! - Zakląłem po raz ostatni w myślach, a gniew
dał mi siłę by wstać i wyjść za Brandonem.
* * *
Zanim
zapukałem do drzwi opiekuna, zastanowiłem się chwilę i poukładałem sobie
wszystko w głowie. Miałem jednak zbyt mało czasu na wymyślenie jakiejś
wiarygodnej wymówki, więc po prostu postanowiłem mówić jak najmniej, zwyczajnie
odpowiadać szybko, zwięźle i na temat, nie dodając od siebie żadnych
niepotrzebnych słów.
-
Proszę! - doszedł mnie zdecydowany ton pana Randalla, w którym chowały się
zniecierpliwienie i gniew.
Miałem jednak nadzieję, że były to jedynie moje
wyobrażenia – niestety w takich momentach mój umysł lubił nie tyle płatać mi
figle, ale i nadawać sytuacjom dramatyczności. Wmówiłem sobie szybko, że
opiekun, który nigdy nie przejawiał negatywnych emocji wobec uczniów, nie
licząc drużyny koszykarskiej, i również mi tego oszczędzi. Musiałem myśleć
optymistycznie (w czym byłem naprawdę słaby), inaczej nie byłbym w stanie
chociażby przekroczyć progu jego gabinetu. Wsunąłem się do środka przez
uchylone drzwi, a za mną wszedł uśmiechnięty od ucha do ucha Brandon. Pan Randall
siedział za biurkiem, o którego skraj opierał się biodrem jeszcze jeden Wielki
Ważniak – Nick Stevens.
Kiedy stanąłem naprzeciw nich, dopiero
zrozumiałem, w jak fatalnej sytuacji się znalazłem. Nie chodziło już tylko o
kota, ale także i o mnie. Złamałem regulamin, a „przestępcy” tacy jak ja
dostawali specjalne „nagrody”.
- Oto
Phantomhive, trenerze – mruknął Brandon, który stanął obok mnie i zaplótł ręce
na piersi.
Najwyraźniej uważał, że wykonał kawał świetnej
roboty.
-
Dzięki, Brand. - Trener posłał mu łagodny uśmiech (w końcu osiłek był jego
pupilkiem z drużyny), po czym spojrzał w końcu na mnie.
Jego oczy przybrały surowy wyraz, a uśmiech
zmienił się w poziomą kreskę utworzoną z zaciśniętych warg.
-
Myślę, że wie pan, panie Phantomhive, dlaczego chciałem osobiście z panem
porozmawiać – zaczął, wsuwając na nos okulary.
Pokiwałem przecząco głową, w połowie grając na
zwłokę, a w połowie nie mając zielonego pojęcia co robię.
-
Czyżby? - Spytał, unosząc brwi. - Może coś, co mam, odświeży panu pamięć?
W głowie skłębiło mi się mnóstwo myśli na raz.
Byłem pewien, że pan Randall za chwilę wyciągnie skądś Belzebuba lub cokolwiek,
co do niego należało i udowodni mi tym kłamstwo.
Mężczyzna rzeczywiście sięgnął po coś do szuflady,
a potem przed moimi oczami pojawiła się paczka Marlboro.
- Nadal
sobie pan nic nie przypomina? - Zapytał, tym razem przeciągając nieco końcówki
słów, nieświadomie używając swojego zagranicznego akcentu. - No, słucham?
W jednym momencie stało się wiele rzeczy – po
pierwsze: zrozumiałem, że trener wezwał mnie nie z powodu Belzebuba. Po drugie:
zostałem oskarżony o palenie papierosów, które widziałem po raz pierwszy na
oczy, nie wspominając już o moim wstręcie do nich. I po trzecie: jeśli dobrze
się z tego nie wybronię i nie udowodnię swojej niewinności, czeka mnie sroga
kara.
- To
nie należy do mnie – powiedziałem, zresztą zgodnie z prawdą.
Jednak mój brak pewności siebie stanowczo
nie był przekonujący. Zaczęły trząść mi się ręce, a język plątał mi się nawet
przy najprostszych słowach.
- Ach
tak? Dziwnym zbiegiem okoliczności Brandon i Nick znaleźli to w pańskim pokoju.
Dodam jeszcze, że to jest tylko jedna z wielu
paczek. Tylko nałogowy palacz jest w stanie posiadać tyle papierosów i na
dodatek kosz wypełniony petami.
Mój puls przyspieszył, więc miałem wrażenie, że
w klatce piersiowej trzepocze mi się ptak o wdzięcznym imieniu „Serce”. W
głowie pojawił się kolejny huragan, siejąc spustoszenie spowodowane zwyczajnym
strachem i szokiem.
O czym on gada? – Myślałem gorączkowo. - O czym
on, do cholery, gada?!
- Ja
na-naprawdę n-nie wiem o co cho-ddzi – wyjąkałem, nerwowo gestykulując dłońmi.
Nick zaśmiał się, a Brandon rzucił mi rozbawione
spojrzenie. Jeśli było to możliwe, znienawidziłem Wielkich Ważniaków jeszcze
bardziej.
- No,
odpowiadaj – mruknął Nick, dusząc się ze śmiechu. - Czy może nadal upierasz się
przy tym, że one nie są twoje? Nie okłamuj nas, przecież wiemy dobrze o twoich
grzeszkach.
Moja sytuacja była bez wyjścia – nie mogłem
zrobić nic, mimo że zostałem oskarżony i najwyraźniej wrobiony. A moimi
oprawcami najprawdopodobniej byli Nick i Brandon, którzy to zaszczycali mnie
repertuarem okropnych w ich wykonaniu min. Kiedy już miałem wyjąkać kolejne
bezsensowne słowa, rozległo się pukanie do drzwi. Odwróciłem się i zobaczyłem
jak Alexander wchodzi do gabinetu trenera Randalla. Jego twarz była pozbawiona
emocji, jednak przeczuwałem, że chłopak przyszedł po to, by wbić ostatni gwóźdź
w przysłowiową, i moją własną, trumnę. Bo co innego mogło oznaczać pojawienie
się trzeciego Wielkiego Ważniaka? No właśnie, na pewno nic dobrego.
Spuściłem
głowę, pewien rychłego końca, gdy Alexander powiedział:
- Te
papierosy są moje.
Chłopak stanął koło mnie, wyprostował się i wbił
wzrok w trenera Randalla. Natomiast ja gapiłem się na niego jak cielę w
malowane wrota, nie do końca wiedząc w jaką grę zostałem wciągnięty.
- Te
papierosy są moje – powtórzył, ignorując groźne miny, jakie wykwitły na
twarzach Nicka i Brandona. - Podrzuciłem je Phantomhive'owi, a potem dałem
cynka chłopakom, żeby go zgarnęli. Tylko ja tu jestem winny – dodał.
Jego słowa uderzyły mnie w twarz i byłem w
stanie jedynie przyglądać mu się z obrzydzeniem. Trener ściągnął okulary i
zapytał:
- Skoro
twierdzisz, że te papierosy są twoje... W takim razie powiedz mi, dlaczego
podrzuciłeś je temu chłopcu?
Alexander zaśmiał się cicho.
- To
bardzo proste: Phantomhive to bezużyteczny palant i chciałem pozbyć się go ze
szkoly – powiedział, coraz bardziej się szczerząc. – Ale stwierdziłem, że
po co nabierać go na papierosy, skoro i tak prędzej czy później wywalą go ze
szkoły, bo nie da sobie tutaj rady.
Skrzywiłem się, słysząc jego nienawistne słowa.
Były one jak kopniak w brzuch – w jednej chwili zrozumiałem, że nie pasowałem
do tego miejsca. Wydawało mi się, że dostosowałem się do społeczności tej
szkoły, że zakamuflowałem się dostatecznie dobrze... Jednak pojąłem, że mimo
moich starań, nadal pozostawałem tylko sobą, tym dziwnym niskim chłopakiem,
który od wieków – i chyba też w każdym wcieleniu – padał ofiarą klasowych
żartów i drwin. Wtedy, stojąc naprzeciw biurka trenera, znów poczułem się jak w
podstawówce. Jednak kiedyś radziłem sobie z tym po prostu wypłakując emocje – mając
szesnaście lat nie wypadało już szlochać w poduszkę, więc wszystkie uczucia
chowałem głęboko w sobie, za pewną szczelną czarną kurtyną. Spuściłem głowę,
pozwalając lokom zasłonić mi twarz. Starałem się nie myśleć na razie o niczym,
bo bałem się, że mógłbym zareagować w niekontrolowany sposób.
-
Smith, uważaj na słowa – ostrzegł go pan Randall, który najwyraźniej uznał mnie
już za niewinnego. - Nick, Brandon, wyjdźcie proszę.
Ważniacy zrobili niezadowolone miny, jednak
zanim wyszli, trener dodał:
-
Dziękuję wam za to, że czuwacie nad tym, czy ktoś nie łamie regulaminu. A teraz
już idźcie.
Kiedy drzwi zamknęły się za koszykarzami, pan Randall
zwrócił się znów do mnie.
- Panie
Phantomhive, o ile Alexander mówi prawdę, jest pan niewinny – przyznał. -
Przepraszam, że pana podejrzewałem, ale nigdy nie spodziewałbym się takiej
sytuacji. Tym bardziej, że tak nieodpowiedzialnego i głupiego występku dopuścił
się przywódca mojej drużyny. A właściwie to lider w zawieszeniu.
Smith zacisnął zęby i pięści. Najwyraźniej
zabolały go słowa trenera, co mnie ucieszyło. Przez chwilę chciałem nawet, by
został skrzywdzony jeszcze bardziej, jednak się opamiętałem. W końcu to by mi
nic nie dało, nie cofnęłoby myśli, uczuć ani czasu.
-
Ponadto, Smith, do końca półrocza nie będziesz z nami trenował. Zastąpi cię
Louis Martinez. Na dodatek od dziś po każdym treningu będziesz czyścił salę na
błysk. Zrozumiano?
Alexander z niezadowoleniem mruknął:
- Tak
jest, trenerze. Zrozumiałem.
- W
takim razie dobrze – powiedział pan Randall. - A co do pana, panie
Phantomhive... Jest pan wolny, może się pan udać do pokoju. Z tym tutaj muszę
się jeszcze rozmówić.
Przyjąłem
jego słowa z westchnieniem ulgi.
-
Dziękuję, do widzenia – powiedziałem, szybko wychodząc na zewnątrz.
Zamknąłem za sobą drzwi, nie zaszczycając ani
jednym spojrzeniem odprowadzającego mnie wzrokiem Alexandra. Na korytarzu
odetchnąłem raz jeszcze, lecz dopiero we własnym pokoju tak naprawdę pojąłem,
że o mały włos uniknąłem tragedii. Myślałem, że od tych wszystkich emocji nie
uda mi się zasnąć, jednak zapadłem w głęboki sen chwilę po tym, jak położyłem
głowę na poduszkę. Śnił mi się Belzebub, którego nie widziałem już od dobrych
paru godzin. Miałem tylko nadzieję, że udało mu się uciec i że jest cały i
zdrowy.
***
Gdy obudziłem się rano, słońce właśnie wstawało,
świecąc mi prosto w oczy. Spojrzałem w okno, zasłaniają się ręką i zaskoczyło
mnie to, co zobaczyłem, więc szybko zerwałem się i z uśmiechem podszedłem do
parapetu. Moja mama jednak przesadzała, mówiąc, że nie potrafię się cieszyć z
małych rzeczy, bo w tym momencie przez chwilę byłem szczęśliwy z jednego małego
powodu – za oknem zobaczyłem śnieg. I mimo tego, że Belzebub nadal bym
zagubiony, a wczoraj o mało co nie przytrafiła mi się tragedia, potrafiłem
wygiąć usta w uśmiechu, więc chyba nie byłem do cna przeżarty pesymizmem,
prawda?
W moich rodzinnych stronach nigdy nie było
prawdziwej zimy – zwykle kończyło się na szaroburej, wszechobecnej brei i
temperaturze krążącej przy zeru stopniach Celsjusza. Pierwszy raz widziałem coś
tak pięknego, jak widok z mojego okna tamtego ranka. Świeży śnieg błyszczał w
słońcu niczym kryształy, tworząc przepiękny zimowy pejzaż. Wpatrywałem się w
tej obrazek jak zaczarowany – ostatnim razem widziałem tyle śniegu gdy byłem
dzieckiem.
Nagle usłyszałem ciche pukanie do drzwi, co zdziwiło
mnie, ale też przestraszyło. Czy od czasu, kiedy Alexander pojawił się w moim
pokoju, miałem tak nerwowo reagować na pukanie do drzwi? Spojrzałem w stronę
odgłosu i ostrożnie powiedziałem:
-
Proszę!
Chwilę czekałem aż gość wejdzie i zdradzi mi
swoją tożsamość, której byłem naprawdę ciekaw. Po około minucie, gdy nic a nic
się nie stało, podniosłem się i podszedłem do drzwi, pewny, że ten ktoś po
prostu mnie nie usłyszał i uznał, ze nikogo nie ma w pokoju. Uchyliłem drzwi,
oczekując, że ktoś za nimi stoi, lecz okazało się, iż bynajmniej nikogo tam nie
było. Spojrzałem w dół na wycieraczkę i znalazłem małą kartkę. Podniosłem ją,
otworzyłem i zdziwiłem się tym, co przeczytałem.
„Nie mogę napisać o co chodzi, bo gdyby ktoś
inny niż ty by to przeczytał, mógłbyś mieć kłopoty. Po prostu pójdź na tyły
pralni kiedy tylko będziesz mógł. T”
Podpis był pojedynczą literą, więc nie dawał mi
żadnego wyjaśnienia; nie znałem nikogo o imieniu zaczynającym się na literę
„T”. Nie miałem żadnego pomysłu co do tożsamości tej osoby – nic, zero, null.
Mimo to, miałem świadomość, że mógł napisać to któryś z Ważniaków, by odegrać
się na mnie na osobności, ale wiedziałem, że i tak pójdę do wskazanego przez
„T” miejsca. Gdybym tego nie zrobił, na pewno ciekawość zżarłaby mnie,
uniemożliwiając normalne funkcjonowanie. Możliwe, że byłem nieostrożny, ale
wczorajsza sytuacja obdarowała mnie odrobiną pewności siebie i być może także
brawurą.
* * *
Po południu, leżąc wciąż w łóżku, czytałem
książkę Patricka Suskinda pt. „Pachnidło”. Jednak w mojej głowie wciąż
telepały się dwie niedające mi spokoju myśli. Po pierwsze – byłem ciekawy co
czeka mnie w pralni, do której postanowiłem pójść dopiero wieczorem, gdy
wszyscy położą się spać. A po drugie – naszedł mnie kac moralny spowodowany
moim wczorajszym zachowaniem wobec matki. Z tego powodu byłem też sfrustrowany,
bo zawsze dochodziło do tego, że prędzej czy później było mi głupio za to, co
powiedziałem pod wpływem emocji. Czułem przymus, który kazał mi oddzwonić,
przeprosić i porozmawiać chwilkę, byleby matka, która ma to we krwi, nie
siedziała i nieustannie nie zastanawiała się nad moim zachowaniem.
Odłożyłem na chwilę książkę, spojrzałem w sufit,
a potem za okno; śnieg wciąż sypał i sypał, ukrywając ten cały brzydki
listopadowy świat pod niczym niezmąconą bielą. Westchnąłem głęboko, wsunąłem
kartkę od „T” w miejsce, gdzie skończyłem czytać i podniosłem
się. Wykopałem z szafy najcieplejsze ubrania jakie posiadałem, wcisnąłem
się w nie, i nie mogąc doczekać się spotkania ze śniegiem, wyszedłem na
korytarz. Szybko minąłem pokój Wielkich Ważniaków opatrzony numerem trzydzieści
sześć i podążyłem prosto do wyjścia. W internacie nie spotkałem nikogo i
dopiero gdy wyszedłem na zewnątrz, dowiedziałem się czym było to spowodowane.
Na dworze chyba wszyscy uczniowie szkoły urządzili sobie bitwę na śnieżki. Ktoś
próbował lepić bałwana, robić aniołka na śniegu, a grupka dziewczyn uciekała ze
śmiechem i piskiem przed chcącymi ich natrzeć chłopakami.
Widok jak z pocztówki – przeszło mi przez myśl, gdy zakrywałem
się szczelniej szalikiem.
Biegiem przebyłem drogę do budki telefonicznej i
szybko zatrzasnąłem się wewnątrz. O szybę natychmiast rozbiło się kilka śnieżek
rzuconych przez śniegowych, nieznających litości wojowników. Odetchnąłem z ulgą
i przeszukałem kieszenie; znalazłem trochę drobnych, więc nakarmiłem nimi
aparat i podniosłem słuchawkę. Wybrałem numer domowy, myląc się jeden jedyny
raz i poczekałem na sygnał.
- Halo?
– Rozbrzmiał męski głos.
Nagle pożałowałem, że w ogóle zadzwoniłem, więc
szybko przywitałem się, by nie stchórzyć i nie odłożyć słuchawki na miejsce.
-
Cześć, tato.
Na chwilę zapadła cisza, a potem usłyszałem
świst oddechu ojca.
- Już
daję ci mamę.
No tak, kochany papa Peter Phantomhive, który
zawsze wyręczał się w niewygodnych sytuacjach żoną. Szkoda tylko, że
najwyraźniej to ja byłem dla niego niewygodny. Poczekałem chwilę, aż usłyszałem
w słuchawce głos matki.
-
Gabriel? Coś się stało? - Spytała spanikowanym tonem, do którego miała
całkowite prawo; rzadko do siebie dzwoniliśmy, no chyba, że było to coś ważnego
lub niecierpiącego zwłoki.
- Nie,
mamo – przyznałem. - Chciałem cię tylko przeprosić za moje wczorajsze
zachowanie.
W słuchawce znów zapadła cisza – byłem pewien,
że wprawiłem matkę w zakłopotanie i nie wiedziała co mi odpowiedzieć.
-
Dziękuję też za życzenia i pieniądze – dodałem.
- Nic
się nie stało, skarbie – odpowiedziała łagodnie, a ja poczułem w jej głosie, że
się uśmiecha.
Wtedy opuścił mnie kac moralny i zrobiło mi się
od razu lepiej. Mało było takich sytuacji w naszej rodzinnej karierze, gdy okazywaliśmy
sobie więcej niż podstawowe uczucia.
- Co u
ciebie słychać, mamo? Jak idzie z pracą, i w ogóle?
- Na
razie nie mogę nic znaleźć, ale nie martw się, czuję, że niedługo spotkam jakąś
dobrą i opłacalną ofertę. Wtedy będziemy mogli przesyłać ci trochę więcej
pieniędzy, więc będziesz miał na przyjemności...
Ucieszyłem się, myśląc już o książkach, które od
zawsze chciałem mieć. Nie żebym był jakiś zachłanny, ale akurat jeśli chodziło
o pieniądze, to potrafiłem bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia wydawać je na
powieści i zbiory opowiadań. Taki był mój słaby punkt, więc nieustannie
oszczędzałem, bo lista upragnionych książek nadal się wydłużała.
-
Fajnie by było, serio – powiedziałem szczerze.
- Też
tak myślę – zaszczebiotała. – A jak spędziłeś urodziny, skarbie?
Na poczekaniu wymyśliłem jakieś niewinne
kłamstwo.
- Byłem
w Fort Hayword ze znajomymi. Poszliśmy na pizzę i zaśpiewali mi tak głośno sto
lat, ze ludzie na ulicy to słyszeli – mruknąłem, wgapiając się w czubek
własnego buta.
Mama zaśmiała się lekko w słuchawkę.
-
Musisz mieć naprawdę kochanych znajomych – powiedziała, wzdychając.
Wypowiedziane przed chwilą kłamstwo w pewien
sposób mnie przygnębiło i znów nie wiedziałem co dalej mówić, ale na szczęście Teresa Phantomhive również
miała z tym problem. Jednak matka była bardziej wyrozumiała niż ja i wiedziała
co zrobić.
-
Gabriel, jeszcze raz życzę ci wszystkiego najlepszego. Ja i tata jesteśmy z
ciebie dumni. Porozmawiamy wkrótce, kto wie, może już wtedy będę miała pracę,
więc będziemy mogli dzwonić do siebie częściej - wypowiedziała to jak słowa
jakiejś oklepanej formułki, ale nie miałem jej tego za złe. – Pozdrów ode mnie
znajomych, do usłyszenia, kocham cię.
- Cześć.
Nie, nie czułem się aż tak bardzo na siłach by odpowiedzieć
„kocham cię” lub chociażby „ja ciebie też”. To było stanowczo ponad moje
możliwości. Mimo to mój humor polepszył się nieco od tej krótkiej rozmowy –
miło było wiedzieć, że jedna mniej osoba na świecie żywi do mnie negatywne
emocje.
Wyszedłem zamyślony z budki i podążyłem w stronę
internatu, a chwilę później poczułem jak śnieżka rozbija się o moją głowę.
Zerwałem się do biegu, szukając wzrokiem mojego oprawcy. Natrafiłem na Nicka i
Brandona schowanych za jedną z zasp, lepiących zawzięcie nowe śnieżki, których
przeznaczeniem pewnie było bliskie spotkanie z moją twarzą. Przyspieszyłem więc
i wpadłem na korytarz przez wejście, rozchlapując dookoła śnieg.
T... T. T! Ułaaaaa, szalejesz xD a ja się jaram *u* i coraz bardziej mnie to wciąga, a Gabi coraz bardziej przypomina mi pewną osobę... (nie, wcale nie wskazuję na siebie i nie wrzeszczę 'ja! To ja! JA!' ... Wcale D:) waiting for next!
OdpowiedzUsuń- Aka
Nie ogarniam już Alexandra - to on w końcu jest dobry, czy zły? ;-;
OdpowiedzUsuńNo nic, ale ważne, że tym głupim osiłkom nie udało się wrobić Gabriela :D Weny!
Wciągnąłem się jak chomik w odkurzacz.*w* Akcja nabiera naprawdę świetnego tempa~!:3
OdpowiedzUsuńJednakże,nie mogę się powstrzymać i muszę wytknąć kolejny błąd...bardzo,przynajmniej mnie,rażący w oczy.;( Gomenasai....Tak więc-Piter.Naprawdę,Kotek...?Chyba chciałaś napisać Peter,prawda?;o
Ale nic to,ja czytam dalej!<3 Omnomnomnom...
"Piter" miało być takie sarkastyczne, ale dziękuję, bo rzeczywiście to jest rażący błąd. No tak, student filologii angielskiej wyłapie każdą literówkę, więc muszę mieć się na baczności! :3
Usuń