Rozdział VI


Na innych lekcjach biologii Alexander nie odezwał się do mnie już ani razu. Czasem, gdy miał dobry humor, rzucał mi zwykłe „Cześć”, nie czekając nawet na odpowiedź. A ja mimo wszystko odpowiadałem mu, bo znów opanował mnie ten irracjonalny strach, że jeśli nie zrobię czegoś, czego oczekuje ode mnie Wielki Ważniak, może się to dla mnie źle skończyć. Mimo naszego skąpego kontaktu, najwyraźniej Alexander nie widział nic złego w odwiedzeniu mnie w przeddzień moich urodzin. Siedziałem wtedy na dywanie i czytałem powieść Guilliaume Musso, jednocześnie drapiąc za uchem Belzebuba rozłożonego przede mną. W pewnym momencie usłyszałem pukanie do drzwi, zaledwie kilka nieśmiałych stuknięć, po czym otworzyły się one lekko ukazując sylwetkę Alexandra. Nie miałem czasu by zareagować na tę niespodziewaną wizytę, więc jedynie mogłem w myślach kląć na osobę, która wymyśliła głupią zasadę, zgodnie z która żaden pokój w tym cholernym internacie nie może posiadać zamka w drzwiach. 

   - Cześć. Mogę wejść? 

Przesunąłem się o kilka centymetrów, tak, by zakryć zainteresowanego nieznajomym głosem kota. Byłem w kropce, w tarapatach, opałach, byłem w sytuacji bez wyjścia. Nie mogłem odmówić Smithowi, ale zaproszenie go do środka równało się z tym, że prędzej czy później koszykarz zobaczy Belzebuba, a co będzie dalej, tego już nie wiedziałem. Podjąłem szybko decyzję i mruknąłem bez przekonania: 

   - Tak… Wchodź. 

Starałem się nie zdradzać przerażenia; w końcu Belzebub był moim przyjacielem i nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek miał mi go zabrać. Nie chciałem znów zostać sam w pokoju i mówić do siebie, tak jakby ściany mogły mi odpowiedzieć. Co prawda kot także mi nie odpowiadał, ale przynajmniej był żywą istotą, która oddychała, jadła i biło jej serce. 

Alexander wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i zaczął się rozglądać. 

Gabriel, oto historyczna chwila – pomyślałem kwaśno. - Pierwszy raz ktoś u ciebie jest, a na dodatek ten ktoś jest wspaniałym Wielkim Ważniakiem! 

Wziąłem głęboki wdech, czym zwróciłem na siebie uwagę chłopaka. Koszykarz zlustrował mnie wzrokiem i gdy otworzyłem usta by coś powiedzieć, myślałem tylko o tym, że za wszelką cenę będę bronił mojego kota. Tak, nawet narażając się na kolejne siniaki. 

   - Co czytasz? – Zapytał, powracając do rozglądania się po pokoju. 

  - Nie znasz – odpowiedziałem gburowato, po czym wystraszyłem się, że mogłem wkurzyć tym chłopaka, więc dodałem: - Guilliaume Musso „Wrócę po ciebie”. 

Alexander zrobił dziwną minę, utwierdzając mnie w moich podejrzeniach o jego skąpej wiedzy na temat literatury. Jednocześnie usilnie zakrywałem kota ciałem i otwartą książką, mając nadzieję, że koszykarz nie podejdzie bliżej. 

Nagle Belzebub ni stąd, ni zowąd wychylił się zza mojej bariery i miauknął przeciągle. 

   - Co to było? – Spytał ze śmiechem Alexander. 

   - Nic, to pewnie za oknem – stwierdziłem cicho, próbując opanować nerwowe bicie mojego serca, bo moje wytłumaczenie godne było nagrody najgorszej wymówki roku. 

Belzebub znów miauknął, wyszarpnął się z mojego uścisku i stanął na dywanie, przyglądając się centralnie nieznajomemu. Patrząc na to, moje serce zabiło mocniej, a głowa wypełniła się czarnymi scenariuszami. Już po wszystkim, to koniec! 

Alexander odwzajemnił spojrzenie kocura i nagle uśmiechnął się łagodnie, nie kryjąc zdziwienia, po czym przykucnął i zacmokał na zwierzaka. 

   - Jak się nazywa? – Zapytał z uprzejmą ciekawością w głosie. 

Zupełnie nie wierzyłem w te jego uprzejmości i niewinność, gdzieś w głębi duszy w ogóle nie ufałem żadnemu Wielkiemu Ważniakowi, nawet jeżeli miał na twarzy tak miły uśmiech, jaki właśnie wykwitł na obliczu Smitha. Drżącym głosem odpowiedziałem, czując pierwsze ukłucia wstydu w sercu: 

   - Belzebub. 

Chłopak spojrzał na mnie, zapewne myśląc, że z niego żartuję, a potem parsknął śmiechem. 

   - Fajne imię – mruknął, głaszcząc kota, który obwąchiwał mu intensywnie rękaw bluzy. – Oryginalne. 

Zmusiłem się do uśmiechu; mimo, że Alexander był miły, nie potrafiłem jakoś uwierzyć, że nie wiedział, iż trzymanie zwierząt w internacie jest surowo zabronione. 

   - Właśnie, po co w ogóle przyszedłeś? – Zadałem pytanie, zmieniając szybko temat. 

Znów zabrzmiało to w moich ustach nieco gburowato i nieuprzejmie, ale koszykarz nie zwrócił na to uwagi. 

   - Chciałem pożyczyć na weekend notatki z biologii, w końcu mam do nadrobienia prawie dwa miesiące – wyjaśnił, głaszcząc kota. 

Odruchowo spojrzałem w stronę sterty podręczników i zeszytów królujących na moim łóżku. Wcale nie uśmiechało mi się pożyczanie mojej własności Wielkiemu Ważniakowi, ale odmówienie mu mogłoby być kolejnym powodem, przez który mogłem znowu wpaść w tarapaty 

   - Okej, nie ma sprawy – mruknąłem, mając nadzieje, że mój głos zabrzmiał wystarczająco życzliwie. 

Podniosłem się i szybko podałem koszykarzowi zeszyt, wnosząc modły do nieistniejących bogów, by Alexander w końcu sobie poszedł. 

   - Jutro ci go oddam. Jeszcze dzisiaj wezmę się za spisywanie – oznajmił hardo. 

   - Jutro nie mogę, będę zajęty. 

Alexander zdziwił się; na ogół uczniowie w weekendy wylegiwali się w pokojach, kompletnie nic poza tym nie robiąc. 

   - A co takiego planujesz? – Spytał, nie kryjąc ciekawości. 

   - Wcześnie rano będę czatował pod budką telefoniczną, czeka mnie rozmowa z rodzicami. Potem tak jak wszyscy pójdę na sobotnie zajęcia – wymieniałem. – No, a po południu wsiadam w autobus i jadę do Fort Hayword. 

Koszykarz gwizdnął, dezorientując tym Belzebuba. 

   - Wielkie plany! Po co jedziesz? 

   - Świętować – odparłem bez przekonania, w końcu jak można świętować coś w pojedynkę? 

   - Co świętować? – Zagadnął znów. 

Jego pytania powoli zaczęły mnie wkurzać, ale starałem się spokojnie na nie odpowiadać. 

   - Moje urodziny. 

Smith uśmiechnął się tym cholernie wkurzającym uśmiechem, którym działał mi na nerwy. 

   - No ładnie, jesteś ode mnie starszy równo o miesiąc – mruknął, prostując się. – A jesteś taki niski… 

Położył mi dłoń na głowie i rozczochrał mnie tak, jak to robią ojcowie swoim smykom. Ale rzeczywiście miał rację – nosem dosięgałem mu ledwo do brody. 

   - Spadaj – mruknąłem obrażalskim tonem. 

Od zawsze miałem kompleksy dotyczące mojego wzrostu – byłem najniższym chłopakiem w klasie od kiedy poszedłem do podstawówki, co sprawiało, że czułem się bezbronny i nijaki. 

Alexander roześmiał się z tonu mojego głosu i ścisnął mocniej zeszyt. 

   - Okej, okej. Przepraszam! – Mruknął, wciąż się śmiejąc. 

   - Nie wiem, co cię tak bawi – powiedziałem kwaśno, zaplatając ręce na piersi. 

   - Twoje zachowanie – chłopak przestał się śmiać i spojrzał na mnie. 

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc schyliłem się i wziąłem na ręce Belzebuba, który ocierał się nieustannie o moje nogi. 

   - Zresztą, nieważne – mruknął, przejeżdżając ręką po karku. – Dzięki za zeszyt. Już sobie idę. Cześć. 

Po chwili zniknął za drzwiami, które zamknęły się za nim z cichym kliknięciem, jakby też odetchnęły z ulga, że Alexander w końcu sobie poszedł. 

* * * 

Tak jak wcześniej zaplanowałem, siedemnastego listopada, w moje urodziny, dokładnie od szóstej trzydzieści czatowałem w budce telefonicznej stojącej przed wejściem do męskiego internatu. Na zewnątrz było zimno, wiał mroźny wiatr od którego przeszywały mnie dreszcze, mimo, że byłem ciepło ubrany. Gdzie się tylko spojrzało, oczy natrafiały jedynie na pustkę, wszyscy, zarówno nauczyciele jak i uczniowie wylegiwali się w swoich pokojach, w końcu lekcje zaczynały się dopiero o ósmej. 

Zanim usłyszałem świdrujący dźwięk dzwoniącego telefonu, przez myśl przeszło mi, że nienawidzę czekać, szczególnie, gdy jest mi tak przeraźliwie zimno i gdy wiem, że coś, czego oczekuję nie będzie należało do miłych doświadczeń. Chwyciłem wtedy czarną słuchawkę i przytknąłem ją do lewego ucha. 

   - Halo? Gabriel? Halo? – Damski głos powtarzał tę nerwową mantrę. 

Chwilę wahałem się, bo miałem jeszcze możliwość ucieczki i uniknięcia tej nieprzyjemnej rozmowy, ale koniec końców jednak się odezwałem. 

   - Cześć, mamo. – Mój głos rozniósł się echem po klaustrofobicznym wnętrzu budki. 

   - Gabriel, skarbie! – Pisnęła mama. – Co u ciebie? 

Zamknąłem oczy i oparłem się czołem o zimną szybę. Pod powiekami przeleciał mi film złożony ze wszystkich sytuacji, które przydarzyły mi się przez te dwa i pół miesiąca, które tu spędziłem. Nagle naszła mnie wielka ochota, by zwierzyć się mamie z tego, co działo się między mną, a Wielkimi Ważniakami, ale w ostatnim momencie oprzytomniałem i ugryzłem się w język. 

   - Wszystko dobrze – skłamałem automatycznie. – A co tam u was? 

  - Też dobrze; razem z ojcem znaleźliśmy sobie nowe hobby! – Jej głos wypełniony był dumą, mówiła tonem, którego używają matki chwalące komuś zalety swoich dzieci. 

Przynajmniej nie siedzą już tylko przed telewizorem, tak jak to było kiedyś… 

   - Co to za hobby? – Zapytałem cicho; naprawdę byłem ciekaw, co dla rodziców stało się bardziej interesujące niż ekran telewizora. 

   - Zagospodarowaliśmy sobie ogródek pod naszym blokiem. Zaczęliśmy już we wrześniu, kilka dni po tym, jak wyjechałeś, więc na wiosnę ziemia będzie idealna, wtedy posadzę wszystkie kwiaty, które tylko będę chciała! 

Wyobraziłem ją sobie, w letni dzień, pochylającą się z konewką w dłoni nad grządką kwiatów. Ten obraz był mało realistyczny, od kiedy sięgam pamięcią, mama była typem domatora nielubiącego jakiejkolwiek pracy fizycznej. 

   - To świetnie, bardzo się cieszę – odpowiedziałem bez przekonania. 

Tak naprawdę uważałem, że to nowe hobby i tak przegra z telewizorem, więc na wiosnę to on będzie cieszył się większym zainteresowaniem rodziców niż jakieś głupie kwiatki. 

   - Gabriel… Czy ty zawsze musisz być taki zimny i bezuczuciowy? Dlaczego wiecznie patrzysz pesymistycznie na życie? – Jej głos pełen był wyrzutu. – Czy to przeze mnie? To ja zrobiłam jakiś błąd, wychowując cię, który sprawił, że nie umiesz docenić nawet tych małych rzeczy w życiu? Otóż, mój drogi, z tym swoim pesymistycznym podejściem nie zajdziesz za daleko. 

Miliony razy słyszałem już tą formułkę, więc nie reagowałem na nią tak jak kiedyś. Mimo tego, zawsze wzbudzała ona we mnie dziwną mieszankę uczuć. 

   - Muszę kończyć, mamo, nie chcę żebyś znowu krzyczała na mnie, że wydałaś za dużo pieniędzy na rozmowę – powiedziałem, uciekając od kontynuacji poprzedniego tematu. 

   - Gabriel… - W słuchawce zapadła głucha cisza, ale słyszałem każdy oddech mamy. – Dlaczego my tak rzadko ze sobą rozmawiamy? Pamiętasz, gdy byłeś mały? Codziennie opowiadaliśmy sobie jak spędziliśmy swój dzień… Pamiętasz, Gabriel? Pamiętasz? 

Owszem, miała rację, ale to było wieki temu, kiedy byłem na tyle mały, że nie rozumiałem jeszcze jak funkcjonuje świat i jacy potrafią być ludzie. 

   - Tak, pamiętam – odpowiedziałem. – I wiesz dlaczego już ze sobą tyle nie rozmawiamy? 

Usłyszałem świst w słuchawce – mama zawsze trzymała ją zbyt blisko ust. 

   - Dlaczego? 

   - Ponieważ już od dawna nie jestem dzieckiem. Dorosłem i się zmieniłem, może na gorsze, może na lepsze, sama to oceń. – Zabrzmiało to naprawdę brutalnie, ale mówiłem prawdę i tylko prawdę. – Kończę już. 

   - Gabriel, wszystkiego najlepszego, synku. Razem z ojcem odłożyliśmy trochę z kwoty, którą zbieraliśmy na nową lodówkę i wysłaliśmy ci trochę pienię… 

Odłożyłem słuchawkę, przerywając ten nerwowy oddech mamy wciąż buchający mi prosto w uszy. Przysiadłem na przykurzonej podłodze budki i przetarłem ze zdenerwowaniem oczy. 

Cholera, cholera, cholera. 

Podniosłem się, wyszedłem na zewnątrz i zostałem przywitany podmuchem zimnego wiatru, który zburzył moje loki. 

Wszystkiego najlepszego – pomyślałem kwaśno, patrząc w szare, jakby zapłakane niebo. 

* * * 

Lekcje dłużyły mi się, gdy siedząc w klasie, wciąż zerkałem na zegar wiszący nad nauczycielem. A gdy tylko zabrzmiał upragniony dzwonek, zerwałem się szybko z miejsca i wyleciałem na korytarz. Biegnąc, mijałem nieznane mi twarze uczniów z różnych roczników i kilku nauczycieli, niektórzy oglądali się za mną z ciekawością, niektórzy z dezaprobata. Skręciłem ostro w prawo i prawie wpadłem w kilkuosobową grupkę chłopaków, ale zgrabnie wyminąłem ich w ostatniej chwili i obejrzałem się przez ramię, sprawdzając z kim o mały włos się zderzyłem. Napotkałem tylko zdziwiony wzrok Alexandra, kroczącego w grupce koszykarzy, wiec odetchnąłem z ulgą, że do zderzenia jednak nie doszło. W tym momencie wyszedłem już na dwór, więc moje myśli skupiły się na czymś innym. 

Będąc już w internacie, gorączkowo zacząłem pakować torbę – wylądowała w niej moje wierne MP3 wraz ze słuchawkami, portfel z dokumentami i książka portugalskiego pisarza pt. „Moje drzewko pomarańczowe”. Potem wyszedłem z pokoju i wybiegłem z internatu, podążając w stronę bramy kampusu, przed którą stał przystanek autobusowy. Jedynym plusem dużych miast było to, że bilety nie były tak strasznie drogie i nie musiałem wskakiwać na rower, by dostać się do najbliższej księgarni. 


* * * 

Gdy dotarłem już na miejsce, od razu podążyłem w stronę centrum, które majaczyło na horyzoncie, nie dając się przegapić. Zbliżało się południe, ale ruch uliczny był niemrawy – zauważyłem jedynie kilka samochodów tłoczących się na rondzie i stojących na czerwonym świetle. Pierwszy raz byłem w Fort Hayward, ale miasto to nie zachwyciło mnie niczym szczególnym, choć było dość bogate i zadbane. Nigdy też nie miałem zbyt dobrej orientacji w terenie, ale centrum handlowe znalazłem bez problemu. Był to budynek o ciemnych ścianach obwieszonych szyldami oraz reklamami sklepów, górujący nad wszystkimi budowlami piętrzącymi się wokół. Przeszedłem przez pasy, minąłem się z kobietą prowadzącą wózek i przekroczyłem próg galerii. 

W środku nie było interesująco; wszystko skąpane było w sztucznym świetle jarzeniówek umieszczonych przy suficie i na ścianach. Podłoga wyłożona była kafelkami imitującymi cegłę, a poza tym, wszędzie roiło się od wysokich drzewek w donicach. Przeszedłem wzdłuż pierwszych sklepów: obuwniczy, bar fast-foodowy, kawiarenka i biuro turystyczne. Zgłodniałem, przypatrując się kolorowym szyldom ze zdjęciami hamburgerów, kebabów i hot dogów. Wszedłem do środka baru, kupiłem sobie małego cheeseburgera i coś gazowanego do picia. Z kuchni, znajdującej się za ladą, dobiegały zapachy, które mąciły mi w głowie i przez które mój żołądek wyczyniał dziwne akrobacje. 

Usadowiłem się przy podwójnym stoliku stojącym pod oknem i zacząłem zastanawiać się w jaki sposób mógłbym uczcić moje urodziny. Jednak nic konkretnego nie przyszło mi do głowy, a że byłem głodny, wziąłem się łapczywie do jedzenia. Kasjerka w tym czasie wyszła zza lady i zaczęła myć podłogę, na której widniały zabłocone ślady butów. Przyglądałem się jej przez chwilę, zastanawiając się jak wyglądałyby jej włosy po rozpuszczeniu kitki, a potem, gniotąc w dłoni serwetkę, rozsiadłem się wygodniej na krześle, czasami zerkając jeszcze w stronę dziewczyny. Bardzo rzadko jadałem fast foody, ale stwierdziłem, że tego dnia nie będę sobie niczego odmawiał. 

Ogólnie przez cały dzień włóczyłem się bez celu po centrum, ale najwięcej czasu i tak spędziłem w zoologicznym i w księgarni na rogu, tuż przy parku Chilltona. Dorwałem tam dużych rozmiarów książkę napisaną przez sir Arthura Conana Doyle’a, zawierającą wszelkie opowiadania dotyczące Sherlocka Holmesa. Wypatrzyłem ją na regale z kryminałami, stała tam, jedyna w swoim rodzaju, sprawiając wrażenie, że na mnie czeka. Kiedy tylko wziąłem ją do rąk, poczułem, że muszę ją kupić, i tak właśnie zrobiłem. Co prawda, nie była ona zbyt tanim wydatkiem, ale była warta swojej ceny. Potem, niosąc ją w jednorazówce i próbując przeglądać inne książki, wciąż o niej myślałem. Chciałem zacząć czytać od razu, w tamtym momencie i ta chęć była na tyle nieodparta, że zająłem jedno z krzeseł w punkcie czytelniczym i wdałem się w lekturę. 

Po pewnym czasie spojrzałem na zegarek i ze strachem stwierdziłem, że do przyjazdu autobusu zostało mi jedynie piętnaście minut. Nie miałem czasu na rozmyślanie, gdzie podziały się te trzy i pół godziny, z którymi wszedłem do księgarni, więc szybko wziąłem swoje rzeczy i wybiegłem ze sklepu. Wtedy spóźnienie się na autobus wydawało mi się czymś najgorszym na świecie, lecz prawdziwy koszmar czekał mnie dopiero w internacie. 

6 komentarzy:

  1. Uuuuuhuhuhuuuuuu =w= Akeś już wie co się kroi *u* i czeka na dalszy ciąg :3 w ogóle... Współczuję Phantomhive'owi, też zawsze mam zwalone urodziny D: życzę weny.
    - Aka

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałem tę książkę "Wrócę po Ciebie" :O <3
    A co do opowiadania - wciąga i to bardzo, nawet nie zauwazylem, kiedy doszedłem do szóstego rozdziału XD
    Życzę weny i czytam dalej! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Och,jakie niespodziewane zakończenie,mrrrr...;> Ciekawe co będzie dalej...*w*
    Swoją drogą to rozmowa Gabriela z mamą była strasznie dołująca...cóż...;c
    Oh,i pozwolę sobie wytknąć małą nieprawidłowość-Alexander ma czarne włosy...a więc powinien być brunetem.Szatyn ma włosy koloru ciemnobrązowego.Wiem,bo sam jestem szatynem.;3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja i moje wieczne problemy z nazwaniem koloru włosów... xD Dziękuję za wytknięcie błędu, już poprawiłam. :>

      Usuń
  4. Eh ten Gabryś ma pełno kompleksów i już wiem , dlaczego jest sam. W dodatku nie tylko z kolegami mu nie idzie, z rodzicami tez jest w nienajlepszych stosunkach. Coś z tym chłopakiem nie tak? Zagadka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Usunęłam weryfikowanie obrazka i naprawiłam niedziałające linki w archiwum. Dziękuję za zwrócenie uwagi na te błędy. :)

    OdpowiedzUsuń

Dziekuję za komentarz :)