Rozdział IX

Większość ludzi nienawidzi poniedziałków z dość prostego powodu, a mianowicie niewyspania po weekendowym szaleństwie. Dla niektórych perspektywa pójścia znów na lekcje jest niczym wizja końca świata, więc jak najdłużej odwlekają to, dając sobie jeszcze „chwilkę”. Ja bynajmniej do tych osób nie należałem; codziennie budziłem się skoro świt, ale nigdy nie byłem wyspany ani zmęczony. Jednak ten poniedziałek zaczął się wyjątkowo dobrze – wstałem parę minut po siódmej, całkowicie wypoczęty i gotowy na stawienie czoła rutynie. Podniosłem się, przeciągnąłem niczym kot i wyjrzałem za okno. Podszedłem do parapetu i odgarniając włosy z twarzy, przyjąłem ze zrezygnowaniem, że na zewnątrz było dwa razy więcej śniegu niż wczoraj. Belzebub zaczął ocierać się o moje nogi, chcąc pewnie dodać mi otuchy, więc pogłaskałem go za uchem, ciesząc się z tego, że znów ze mną jest.

Wziąłem ręcznik i udałem się prosto do łazienki, by wziąć zimny prysznic. Internat powoli budził się do życia, a z niektórych pokojów wychodzili zaspani chłopacy. Za oknami śnieg znów sypał – najwyraźniej nie zapowiadało się na poprawę pogody. Mimo wszystko wolałem jednak ten szary, umierający listopadowy świat, niż wszechobecną i wręcz pedantyczną biel. Bez pośpiechu wziąłem prysznic, a potem umyłem dokładnie twarz i zęby. Siniakami już od dawna się nie przejmowałem, praktycznie zniknęły już z mojego ciała. Przyjrzałem się swojej twarzy w lustrze, mając wrażenie deja vu, ale z zadziwiającą wprawą odsunąłem od siebie tę myśl. Umyłem jeszcze raz dłonie, a następnie wyszedłem z łazienki i wróciłem do pokoju, by ubrać się i przygotować na poranne zajęcia. Gdzieś głęboko w moim umyśle telepało się samotne pytanie:

Kim jest „T”?

* * *

 Podczas przerwy między drugą a trzecią lekcją siedziałem przy stoliku i kończyłem czytać „Pachnidło”. W naszej szkole nie wolno było podczas lekcji przebywać w internacie – podejrzewałem, że było to spowodowane kradzieżami, do których dochodziło od czasu do czasu. Jednak dyrekcja zrekompensowała uczniom przymus przestrzegania tej zasady, przekształcając korytarze budynku lekcyjnego w pokoje dzienne. Więc szkoła, do której chodziłem, nie tylko zewnętrznie, ale też i wewnętrznie nie przypominała w ogóle placówki edukacyjnej. Bezwiednie przerwałem czytanie i zacząłem przyglądać się wirującym płatkom śniegu. Nie wiadomo dlaczego przypomniał mi się dzień, w którym wyjechałem z domu by móc chodzić właśnie do tej, odległej o dobre sześćset pięćdziesiąt kilometrów, szkoły. Tak naprawdę, to nigdy nie wierzyłem, że zostanę do niej przyjęty, jednak jakimś cudem mi się to udało; dostałem stypendium, gdyż moi rodzice nie byli w stanie płacić co semestr aż tak wysokiej sumy pieniędzy. Ale za to byli ze mnie dumni i bez wahania zgodzili się na mój wyjazd i wydatki z tym związane, przez które nieomalże zbankrutowali.

Rodzice nawet nie pytali, dlaczego akurat wybrałem sobie te konkretne, prywatne liceum – a odpowiedź była prosta: pragnąłem uciec od nich jak najdalej. Po piętnastu latach życia pod jednym dachem miałem już tego dosyć, więc zwyczajnie skorzystałem z okazji do uwolnienia się i... zrobiłem to. Czy żałowałem? Tak, na początku. Głównie dlatego, że czułem się jeszcze bardziej samotny, a na samą myśl o moim nowym pokoju robiło mi się niedobrze.

Pamiętam jak z wielką gorliwością zebrałem wszystkie dokumenty i tuż przed rozpoczęciem się wakacji wysłałem grubą, białą kopertę na adres, pod którym niecałe trzy miesiące później zamieszkałem. Odpowiedź od dyrekcji dostałem po trzech tygodniach, i to właśnie ten dzień najbardziej zapadł mi w pamięci. Było to dokładnie siedemnastego lipca – znalazłem w skrzynce pocztowej list zaadresowany do mnie, wypisany na drogim papierze schludnym charakterem pisma sekretarki. Chwyciłem go w dłonie, do końca nie wierząc własnym oczom i zaszyłem się w pokoju. Tam dopiero ostrożnie go otworzyłem, mając dziwne wrażenie, że jeśli nie obchodziłbym się z nim odpowiednio delikatnie, list zniknąłby lub rozsypał się na miliony drobnych kawałeczków. Tak się jednak nie stało, czego na początku żałowałem, więc po prostu przeczytałem go i nie wiedząc, że to robię, zacząłem obgryzać zaciekle paznokcie. Gdy pojąłem, że czeka mnie nieunikniona wyprowadzka, załamałem się i do dziś nie wiem do końca dlaczego tak zareagowałem, jednak najprawdopodobniej było to spowodowane tym, że uświadomiłem sobie, iż tak naprawdę nie chciałem w ogóle wyjeżdżać. Pomyślałem wtedy, że mógłbym po prostu porwać ten cholerny list, a potem trzykrotnie go spalić, by mieć całkowitą pewność, że nikt go nigdy więcej nie przeczyta. Było tylko jedno ale: co miałem powiedzieć rodzicom, gdy ci zaczną niepokoić się niby to brakiem odpowiedzi od dyrekcji? Widziałem, jak zależało im, bym dostał się do dobrej szkoły i poszedł na elitarne studia... Zawsze przecież powtarzali: „Gabrielu, zadbamy o to, byś nie skończył tak jak my, tylko cieszył się w życiu dobrobytem. Nie pozwolimy ci na powtórzenie naszych błędów”. Tylko, że to dbanie przeistoczyło się raczej w ciągłe wymaganie bycia najlepszym we wszystkim, wmuszanie niepotrzebnych mi dodatkowych zajęć i brak czasu na cokolwiek innego niż nauka. Owszem, mogłem się im sprzeciwić, powiedzieć „Basta!” i zacząć żyć według własnych, wysnutych planów, jednak im dłużej byłem z rodzicami, tym trudniej było cokolwiek zmienić i dopiero pod koniec gimnazjum zdałem sobie tak naprawdę sprawę z tego, że utknąłem w błędnym kole. Jak chomik kręcący się bez celu w kółku, jak mucha usiłująca wylecieć przez zamknięte okno...

Nie wiem do końca, co podkusiło mnie do wyprowadzki, ale zrobiłem to i aktualnie uważałem tę decyzję za najlepszą i najbardziej owocną, jaką w życiu podjąłem. Uzyskałem dzięki temu emocjonalną i psychiczną wolność, której na początku bardzo się bałem, jednak po pewnym czasie oswoiłem ją i wtedy dopiero doceniłem. W końcu mogłem stać się samodzielny i podejmować własne decyzje. Ale najlepsze ze wszystkiego było to, że miałem drogę wolną do realizowania własnych, a nie matczynych i ojcowskich marzeń. Nie chciałem zostać prawnikiem, tak jak zadecydowali to moi rodzice – pragnąłem pójść na medycynę, a później pomagać ludziom najlepiej jak tylko będę mógł. To było moim skrywanym od dwunastego roku życia marzeniem. Dlaczego skrywanym? Ponieważ pewnego dnia, mając na karku właśnie dwanaście wiosen, postanowiłem pochwalić się matce moimi planami na przyszłość. Pamiętam tamto popołudnie, jakby było to zaledwie wczoraj. Ojciec był jeszcze w sklepie z artykułami budowlanymi, gdzie pracował od kiedy skończył liceum, a matka przygotowywała obiad w kuchni. Usiadłem przy stole i po chwili przyglądania się jej krzątaniu, zwierzyłem się, że kiedyś chciałbym być lekarzem. Nie powiedziała nic, więc szybko o tym zapomniałem. Dopiero przy obiedzie wspomniała głośno o moim marzeniu, a tacie wtedy poczerwieniała ze złości twarz.


 Tak, obydwoje, zarówno Teresa jak i Peter Phantomhive „dbali” o to, bym nie skończył jak oni. Dlatego trzymali mnie na krótkiej smyczy, lub raczej jak ptaka w klatce, odgradzając mnie od świata zewnętrznego; nie miałem zbyt wielu znajomych, nigdy z nikim nie chodziłem, a to wszystko przez błędy, które właśnie oni popełnili w młodości. Rodzice powiedzieli mi kiedyś, gdy miałem chyba osiem lat, że byłem wpadką, która definitywnie zakończyła ich jakże owocnie zapowiadającą się karierę prawniczą. Bo to właśnie ona ich zbliżyła – połączyły ich wspólne zainteresowania, a owocem tej miłości byłem ja. Czy rodzice mówiący ośmioletniemu dziecku takie rzeczy są normalni? Nie trudno jest odpowiedzieć na to pytanie.


A  więc chowałem w sobie to jedno jedyne marzenie, pielęgnowałem i karmiłem je jak mogłem, a po gimnazjum wypuściłem w końcu na zewnątrz. Wiedziałem jednak pewną rzecz, o której ani mój ojciec, ani matka nie mieli pojęcia, a mianowicie to, że nie przeze mnie ich kariera umarła zanim się rozpoczęła. Gdyby naprawdę zależało im na zdobyciu odpowiedniego wykształcenia, a w rezultacie zostania prawnikami, osiągnęliby to. Byłem więc zwyczajną wymówką, która cierpiała przez błędy rodziców, czyli spłodzenie mnie będąc zaledwie w połowie liceum. Miałem pewność, że mimo tego, iż obydwoje bynajmniej nie byli majętni, a na dodatek mieli na utrzymaniu dziecko, daliby radę ukończyć studia. Na pewno. Wiedziałem to i widziałem każdego dnia – zarówno ojciec jak i matka obdarzeni byli nie tylko niesamowitą inteligencją, lecz także zaradnością i niezwykle podatnymi na naukę umysłami. Jednak nawet tak hojnie obdarowali ludzie, omotani przez miłość, skomplikowali sobie życie przedwczesnym dzieckiem.

Wzdrygnąłem się, słysząc jakby z daleka czyjś głos. Po chwili doszło do mnie, jak bardzo się zamyśliłem i wystraszyłem się, że przerwa już dawno się skończyła. Zerknąłem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, iż we wspomnieniach zatopiłem się na zaledwie cztery minuty. Dopiero potem zauważyłem Monti, która opierała się biodrem o krzesło obok.

   - Cześć – powiedziała. - Nigdy nie widziałam kogoś, kogo aż tak trudno jest oderwać od książki.

Odsunęła krzesło i usiadła z gracją. Miała na sobie bluzkę w granatowe poziome pasy i ciemne obcisłe spodnie. Włosy spięła wysoko, a pasma przy uszach tworzyły srebrne spirale, podążające za każdym ruchem jej szyi.

   - A, cześć – mruknąłem, stwierdzając, że zaschło mi w gardle, więc przełknąłem ślinę. - Po prostu się zamyśliłem.

Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie.

   - Wiesz, tak się składa, że wczoraj zapomniałam spytać cię o coś... - Urwała, spuszczając wzrok.

Wtedy naszła mnie myśl, o co taka popularna i lubiana osoba chciała spytać kogoś tak szarego jak ja? Nie wiedziałem.

   - A więc pytaj teraz – powiedziałem, posyłając jej zachęcające spojrzenie.

 Rozmawianie przychodziło mi z coraz większą łatwością, i miałem też nadzieję, naturalnością.

   - Wiesz, bo ja... - Zaczęła, bawiąc się swoimi dłońmi. - Nie pamiętam jak się nazywasz... - Wyznała w końcu, a mnie zalało coś na kształt zawodu. - Chodzimy razem tylko na chemię i fizykę, więc powinnam to wiedzieć, a jednak...

Monti spojrzała na mnie przepraszająco, jakby wyrządziła mi jakąś straszną krzywdę. Zaśmiałem się, jednocześnie myśląc nad tym, dlaczego poczułem zawód. Dlatego, że spytała mnie o tak błahą rzecz, czy może dlatego, że nie wiedziała nawet jak się nazywam? Nie miałem pojęcia. Dziewczyna natomiast zdziwiła się moją reakcją i zmierzyła mnie zaciekawionym wzrokiem.
   - Nie przejmuj się takimi drobnostkami! - Tutaj zrobiłem przerwę i uśmiechnąłem się. - Nazywam się Gabriel. Gabriel Phantomhive. Miło mi.

Podałem jej dłoń, którą po chwili uścisnęła. 

   - Ja jestem Monti Caspbell. Również mi miło. - Dziewczyna obdarzyła mnie nieskazitelnym uśmiechem. - Mimo wszystko, jeszcze raz przepraszam, Gabrielu.

   - Nie ma za co. Naprawdę nic się nie stało.

W końcu skąd mogłaś wiedzieć, ty, najpopularniejsza dziewczyna pierwszego rocznika, na dodatek cheerleaderka, jak nazywam się ja, niewidzialny i bezimienny?

Uśmiechnęliśmy się znów do siebie, a ja po raz kolejny ujrzałem w sposobie jej bycia tę nutę egzotyczności godną prawdziwej Khaleesi.

* * *

Z nadejściem ostatniej lekcji, a mianowicie biologii, powrócił niepokój; w końcu Smith też na nią chodził, a na dodatek chłopak wciąż miał mój zeszyt, który według jego zapewnień już od wczoraj powinien być znów w moim posiadaniu. Miałem nadzieję, że pani Spencer nie będzie robiła mi wyrzutów z powodu braku notatek, ale byłem zmuszony poszukać jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Ani mi się śniło odwiedzać pokój Wielkich Ważniaków i żebrać o swoją własność!

Usiadłem na miejscu, naprzeciw biurka nauczycielki i z błogim zadowoleniem oparłem się plecami o gorący kaloryfer. Wyszła z tego dość dziwna, skrzywiona pozycja, jednak mi było nadzwyczaj wygodnie. Czekałem na moment, w którym w drzwiach klasy pojawi się sylwetka Alexandra, ale ostatnią osobą, jaka weszła do sali, była pani Spencer, niosąca pod pachą dziennik. Nauczycielka zamknęła pomieszczenie, tym samym rozganiając mój niepokój; kolejną dziwną i wyróżniającą tę szkołę zasadą była reguła polegająca na automatycznie wpisywanej do dziennika nieobecności, gdy nie usiadło się na swoim miejscu przed przybyciem belfra. Więc po zamknięciu drzwi spóźniona osoba nie miała już po co przychodzić w ogóle na lekcję i zwykle szła do sekretariatu, by wyjaśnić tam powód swojego spóźnienia. Wszystko spisywane było ze szczegółami, a potem – według następnej, niecodziennej zasady – rodzice takiej osoby otrzymywali list wypisany schludnym charakterem pisma na drogim papierze. Do tej pory ani razu nie zdarzyło mi się złapać nieobecności, więc byłem czysty, jeśli chodziło o sekretariatowe sprawy. Wolałem nie psuć tego, bo pod koniec semestru na apelu ogólnym dyrekcja podsumowywała zawsze wszystkich „dłużników”, co było nie tylko przykre, ale i upokarzające.

Mimo mojej sytuacji i wydarzeń ostatnich dni, zacząłem zastanawiać się nad tym, z jakiego powodu krzesło obok mnie stało puste. Nie to, że było mi z tego powodu przykro – po prostu nagle doszedł do mnie fakt, iż nie widziałem Smitha od sobotniego wieczoru. Nie wpadłem na niego ani w internacie, ani w szkole, na dworze czy w stołówce. Nigdzie, mimo, iż pozostałych Wielkich Ważniaków spotykałem wciąż na każdym kroku. Ta sprawa była dziwna, gdyż Alexander zwykle chadzał w trzyosobowej grupce z Brandonem i Nickiem, a na stołówce siedział właśnie między nimi. Jednak podczas posiłków zamiast znienawidzonego Smitha, widywałem jedynie piegowatą twarz należącą do Louisa Martineza. Gdybym powiedział, że bynajmniej mnie ta sprawa nie poruszyła – najzwyczajniej na świecie bym skłamał. Czułem się związany pewną nicią z Alexandrem; zupełnie tak, jak powiązana jest ofiara z drapieżnikiem. Niby Smith wyrządzał mi krzywdę, jednak od jego losu zależał także i mój los. Chcąc tego, czy nie, łączyła nas wspólna zależność i mimo że nie do końca rozumiałem na czym tak naprawdę polegała, pragnąłem jak najszybciej definitywnie ją zerwać.

Do końca lekcji myślałem sporo na ten temat, jednak – jak zwykle – nie doszedłem do żadnych racjonalnych wniosków.

* * *
Kolejne dni, które mijały szybciej niż zwykle, zawierały coraz mniej czegokolwiek powiązanego z Alexandrem, a pustkę po nim dokładnie wypełniała Monti. Dziewczyna siadała ze mną podczas posiłków i zaczepiała przy każdej możliwej okazji. Czy przeszkadzało mi to? Bynajmniej. W sumie, to czułem się w pewien sposób wyróżniony, że popularna dziewczyna – a na dodatek cheerleaderka – dostrzegała tak mało znaczącą osobę jak ja. Wiele osób też to dziwiło, więc gdy rozmawialiśmy, przyglądali się nam. Czasami czułem ich wzrok na swoich plecach, jednak byłem święcie przekonany, że widzieli głównie Monti; otaczająca ją aura odzwierciedlająca jej charakter po prostu przyćmiewała moją nieciekawą poświatę.

Rodzice zawsze powtarzali: „Z kim przystajesz, takim się stajesz” - oczywiście nie wierzyłem w to, jak i inne ludowe przysłowia, do czasu aż odczułem jego realność. Przebywając coraz więcej z Caspbell, stawałem się pewniejszy siebie; nie miałem już problemów z prowadzeniem rozmów i rzadziej myślałem o sobie jak o wiecznie sprawiającym innym problemy. A czas mijał, Smitha nadal nie było, Nick i Brandon zaszczycali mnie zainteresowaniem równym temu, na jakie zasługuje pusta biała ściana. Wszystko szło lepiej i lepiej, tak jak to przewidziałem – zachowanie Wielkich Ważniaków wskazywało na to, że już ostatecznie dali mi pokój, dzięki czemu nie musiałem być nieustannie czujny. Opuściło mnie przeczucie wiszącej nade mną katastrofy, co sprawiło, że w końcu odetchnąłem z ulgą.

Lecz ta sielanka nie trwała zbyt długo – wszystko znów się posypało, gdy w kolejny poniedziałek Alexander postanowił jednak pokazać się w szkole.

* * *

Dwudziestego trzeciego listopada, tak jak w każdy inny dzień powszedni, wstałem o świcie i zacząłem wykonywać rutynowe zajęcia; umyłem się, ubrałem, przygotowałem do szkoły i nakarmiłem Belzebuba. Później poszedłem na śniadanie – dokładnie zapamiętałem, co wtedy podawali w stołówce, ponieważ mimo głodu nawet tego nie tknąłem. Co więc było silniejsze niż ta podstawowa potrzeba fizjologiczna? Nie wiem dokładnie jak to nazwać, czy chociażby określić, bo zrozumiałby to tylko ten, kto sam tego doświadczył. Zawód pomieszany z burzą niezrozumiałych myśli; w głowie szalała mi gorsza śnieżyca niż za oknami stołówki. A teraz kolejne pytanie – co wywołało u mnie ten stan? Hm... coś, czego bym się nie spodziewał, a mianowicie widok Monti i Alexandra siedzących przy jednym stoliku, pogrążonych w ożywionej dyskusji. Kiedy to zobaczyłem, ochota na naleśniki przeszła mi natychmiastowo, a ciało zareagowało odruchowym i gwałtownym cofnięciem się w tył. Oparłem się plecami o drzwi i szybko stamtąd wyszedłem, nie czując już nic; burza i śnieżyca ustąpiły kompletnej pustce.

* * *
Przez cały dzień nie mogłem skupić się na niczym; mój umysł wciąż boleśnie przypominał mi widok Monti rozmawiającej ze Smithem. Nie chciałem jednak o tym myśleć, bo znając życie, wysnułbym jakieś okropne wnioski i jeszcze bardziej zepsułbym sobie humor. A przecież musiało istnieć racjonalne wytłumaczenie tej sprawy, prawda?

Biologia nadeszła szybciej niż przewidywałem i chwilkę po dzwonku siedziałem już na miejscu, nerwowo wystukując palcami o ławkę jakiś nieokreślony rytm. Wciąż miałem nadzieję, że Smith znów nie pojawi się na lekcji, ale zanim pani Spencer weszła do klasy, Alexander siedział już koło mnie. Podchodząc do ławki rzucił po prostu: „Cześć, Gabriel” i nie patrząc na mnie, zajął swoje miejsce. W moim umyśle kręciło się milion myśli naraz, lecz jedno, główne pytanie wybiło się ponad wszystko z taką siłą, że prawie zmaterializowało mi się przed nosem.

Co mu się stało?

Alexander spojrzał na mnie centralnie, po raz pierwszy od tygodnia, a ja wystraszyłem się, że bezwiednie wypowiedziałem te słowa na głos. Jednak chłopak nic nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie z żałosną miną i to był jeden jedyny raz, kiedy widziałem go w takim stanie. Ten widok zapadł mi w pamięci i wyrył sobie tam miejsce na bardzo długi czas.

Smith wyglądał starzej niż tydzień temu, a to wszystko z powodu emocji, które widoczne były na jego twarzy. Mieszanka bólu, wstydu i niepewności widniała na miejscu tego przepełnionego obrzydzeniem uśmiechu, który malował się na jego ustach, gdy w pokoju trenera Randalla wypowiadał te wszystkie gorzkie słowa. Jednak największą tajemnicą dla mnie był purpurowy siniak, który wykwitł wokół jego oka i na części polika. Gdy zobaczyłem to, wszystko stało się  (chyba) jasne; śliwa była powodem, dla którego nie chodził przez cały tydzień do szkoły. Ale kto mu to zrobił?

   - Cześć – odpowiedziałem po dość długiej przerwie.

Stwierdziłem, że te nieznośne, tłuczące mi się w głowie pytanie musi zostać uwolnione, więc spytałem, nie bacząc na to, że mogę wyjść na wścibskiego:

   - Co ci się stało?

Smith spuścił wzrok, a potem odwrócił twarz w stronę tablicy. Położył dłonie na blacie ławki i zaczął bawić się piórnikiem.

   - Spadłem z łóżka.

Prychnąłem głośno, czym spowodowałem, że jakiś blondyn, Matthew-albo-Henry, spojrzał na nas z zainteresowaniem.
  
   - Na twarz? - Zaśmiałem się, kręcąc głową. - Myślisz, że ci uwierzę?

Alexander zerknął na mnie i głęboko, ze zrezygnowaniem westchnął.

   - Nick i Brandon – mruknął tak cicho, że ledwo go usłyszałem.

Chłopak znów odwrócił wzrok, a jego palce powędrowały na skronie, by zacząć je intensywnie pocierać. Natomiast ja siedziałem tak samo jak wcześniej, lecz moje serce biło szybciej, oczy rozszerzyły się, a usta zastygły w niemym zaskoczeniu.

Nick i Brandon? - Myślałem intensywnie. - Oni? Dlaczego oni?

Potrząsnąłem w szoku głową; wszystko, co wcześniej ułożyło się w jednolitą całość, rozsypało się nagle na milion niepasujących do siebie kawałków. Dlaczego Wielcy Ważniacy mieliby walczyć między sobą? I dlaczego w ogóle wierzyłem Smithowi w coś tak mało prawdopodobnego? Ale w takim razie jak inaczej to wytłumaczyć?

   - Za co?  - Spytałem, w końcu otrząsając się z szoku.

Alexander opuścił ręce i znów położył je na blacie ławki. Nie wierzyłem, że było mi go szkoda, ale patrząc na niego, widziałem po prostu człowieka w rozsypce. Zapomniałem już nawet o tym, co rano zobaczyłem w stołówce – nie obchodziło mnie nic, co nie dałoby mi dokładnego wyjaśnienia tej sytuacji.

   - Nieważne – uciął szybko.

Chciałem zapytać go o coś jeszcze, ale kiedy tylko otworzyłem usta, pani Spencer, której nawet nie zauważyłem, zaczęła sprawdzać obecność. Wyprostowałem się na krześle, otworzyłem zeszyt na ostatnich stronach i zacząłem bazgrać piórem po kartkach, by uspokoić nieco śnieżycę, która na nowo rozszalała się w mojej głowie. Nic to jednak nie dało.

* * *

Po dzwonku nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Myślę, że było to spowodowane zakłopotaniem, które wzrastało proporcjonalnie do czasu trwania ciszy. Głupio było - przynajmniej mi - zakłócić tę pustkę, ba, raczej po prostu nie chciałem się odzywać. Zresztą nawiązanie rozmowy nie było moim obowiązkiem, prawda?


W pewnym momencie chłopak drgnął i wyciągnął z torby mój zeszyt od biologii. Podał mi go, nawet nie podnosząc wzroku. Ja natomiast mruknąłem cicho "dzięki", mając pewność, że mnie nie usłyszał. Alexander spakował się powoli, robiąc każdą rzecz z dokładnością godną chirurga. Nie miałem zamiaru na niego czekać, więc wyszedłem z sali i z dziwnym mętlikiem w głowie podążyłem przed siebie. Po kilku krokach przystanąłem, obejrzałem się przez ramię i utkwiłem wzrok w Smithie, który napotykając moje spojrzenie, spuścił głowę i szybko oddalił się w przeciwną stronę. Nie myślałem o niczym konkretnym, bo jakoś nie byłem w stanie tego zrobić. Ot, po prostu w głowie pierwszy raz od dawna panowała mi pustka.

2 komentarze:

  1. Też zareagowałam jak Gabriel: "Co, omg, Nick i Brandon?". Ale dlaczego oni? :O

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiedziałam! Wiedziałam że coś mu się stało! W mojej głowie było kilka 'planów': zachorował, wyjechał, złamał nogę i rękę i co tam się jeszcze da, albo UMARŁ :O ale to że Nick i Brandon go pobiją... No dobra, przeleciało mi przez głowę, ale w niej były nawet pomysły o śmiertelnej szkarlatynie albo tyfusie D: kurde, a Alex jest moją ulubioną postacią! D: i tak mu oszpecili śliczną buźkę! =.= no ale wrócił i jaram się :3 weny, weny, weny!
    - Aka

    OdpowiedzUsuń

Dziekuję za komentarz :)